Niby wydawało się, że to już koniec, niby wszystko
to potwierdzało, bo po tym, jak w 2020 roku pojawił się dziesiąty tom „Dog
Mana”, autor skupił się na pobocznej serii „Superkot. Klub Komiksowy” (i zrobił
do tej pory pięć tomów), a kolejnych części nic nie zapowiadało. Ale jak widać
wrócił, zrobił tom jedenasty i dwunasty (ten ostatni w Stanach Zjednoczonych
ukaże się pod koniec marca tego roku) i pewnie na tym nie poprzestanie, ale
czas pokaże. Ale jest się z czego cieszyć, bo ten powrót trzyma poziom i
udowadnia, że Pilkey nadal ma pomysły i nadal wie, co robi i jak ma to robić,
by nawet przy najbardziej niewyszukanej szacie graficznej robiło to robotę.
Dog Man wybiera się na randkę z szefem. Znaczy nie,
że on i szef ze sobą, tylko jako przyzwoitka. No i się zaczyna problem, bo są
miejsca, gdzie psów się nie wpuszcza, a przecież Dog Man to po części pies, jak
sama nazwa wskazuje, więc… No co, będą bęcki czy ich nie będzie?
A tymczasem w Minikiciu się dzieje. A przynajmniej
dziać się powinno, bo Prosiaczek ma plan ucieczki, ale jak się szybko okazuje,
innym wcale nie jest tu tak źle, żeby chcieli uciekać. Co z tego wyniknie? Do
czego doprowadzi? Szykujcie się na łódź podwodną, tortowe tortury i nawalanie z
robalem! I jeszcze więcej!
Losy „Dog Mana”, jako serii są równie pokręcone,
jak losy Dog Mana, jako bohatera. Wszystko zaczęło się od serii książek
„Kapitan Majtas”, dziś już kultowej, której dwaj bohaterowie tworzyli komiksy. Jednym
z tych komiksów były przygody tytułowego Kapitana właśnie, drugim „Dog Man:, w
„Kapitanie” wspominany. No i kiedy Dav Pilkey, autor obu serii, skończył pisać
te swoje ilustrowane często w komiksowej formie książki o Majtasie, zabrał się
za Dog Mana, w którym on, acz niby jako bohaterowie jego książek, bawi się
znanymi opowieściami, jak „Władca much”, „Komu bije dzwon” czy „Opowieść o
dwóch miastach” – albo teraz, w najnowszej odsłonie, „Dwadzieścia tysięcy mil
podmorskiej żeglugi”. Oczywiście nie są to parodie tych klasyków literatury, a
samodzielne, zabawne historie posiadające pewne punkty z nimi wspólne, ale to i
lepiej, bo po co nam kolejna wariacja na temat tego, co już znamy?
A jaki jest sam „Dog Man”? Bardzo prosty. To seria
typu „lekka, prosta, przyjemna, bardzo kolorowa, ale co najważniejsze właśnie sympatyczna”.
Ma swój urok, ma przede wszystkim śmieszyć, choć jak każda seria dla młodych
czytelników niesie ze sobą także przesłanie, ale nie jest to jednocześnie
naiwna lektura. Owszem, są tu pewne infantylizmy, inaczej zresztą się nie dało,
jednocześnie warto jednak zauważyć, że całość, podobnie jak i „Kapitan Majtas”,
nie jest grzecznym tworem. Dzieci nie lubią ugrzecznionych opowieści, gdzie
wszyscy są kryształowi i jedynie zło się wyróżnia. Chcą by bohaterowie byli
tacy, jak oni, a George i Harold tacy właśnie są. Psotni, lubiący żarty i
ciągle pakujący się w tarapaty. I nie inaczej jest z ich bohaterem. I to ma
swoją moc i…
No i w tym są też smaczki dla dorosłych, a
przynajmniej starszych i bardziej obeznanych czytelników, którzy dostrzegą i
parodiowanie komiksów supehero, i masę odniesień, poza tymi już wspomnianymi
literatury światowej. Do tego rzecz, choć jest skrajnie prosto rysowana, ma
swój urok i wpada w oko (duża zasługa świetnego koloru, co widać już po
okładce) i potrafi być też interaktywna, zmieniając się w taki mały papierowy
film, kiedy mamy szynko przerzucać kartki, by postacie ożyły w ruchu. Niby
drobiazg, a cieszy. I cieszy „Dog Man” jako całość, więc, jak zawsze i jak
wszystko, co Pilkey robi, polecam.
Komentarze
Prześlij komentarz