Invisible Monsters Remix - Chuck Palahniuk

NIEWIDZIALNE POTWORY, JAKIE BYĆ MIAŁY

 

There's a lady who's sure all that glitters is gold

And she's buying a stairway to Heaven

- Led Zeppelin

 

Kiedy Chuck Palahniuk próbował sprzedać tę powieść jeszcze we wczesnych latach 90., zanim wydawcy ją odrzucili, jako zbyt niepokojącą, miała wyglądać właśnie tak, jak w tym wydaniu. Tak samo miała wyglądać w wydaniu z 1999 roku, kiedy w końcu dzięki sukcesowi „Fight Clubu”, w nieco zmienionej wersji, dostała zielone światło, ale ktoś uznał, że to za dziwny eksperyment. Że to zbytnie udziwnienie i czytelnikom się nie zechce. Kolejny dowód głupoty wydawców. Więc ostatecznie powieść wyszła, ale w wersji pozbawionej całej zabawy formą, która tylko podkręcała przyjemność płynącą z lektury. Ale Chuck w końcu dopiął swego i w 2012 wyszła wersja taka, jaka marzyła mu się od początku, tym razem zatytułowana „Invisible Monsters Remix” – i tym razem wydana w wersji twardookładkowej, czego pierwsza edycja nie miała – i…. No i robi to wrażenie. I tak, pisałem już o tym, pisałem o książce w obu wersjach, ale wracam jeszcze raz, dwanaście lat po premierze, tym razem, tak, jak powinienem, jak należy. I teraz dopiero czuję, że odkryłem te powieść, jak należy i jaka drzemała w niej siła i moc.

 

Narratorką tej powieści jest oszpecona w wypadku modelka, którą poznajemy na feralnym weselu. Weselu, gdzie wszystko płonie, goście uciekli, a panna młoda – ze spalonymi włosami, goła pod resztkami spalonej na popiół sukni – ze strzelbą w rękach szaleje w płonącym domu. Jak do tego doszło? Tego dowiadujemy się na życzenie transseksualnej Brandy Alexander, która wykrwawiając się na podłodze, prosi narratorkę o przypomnienie jej życia. No i tak się zaczyna opowieść o tym, jak ta wystrojona, pełna blichtru dwójka wraz z uwodzicielem, Signorem Alfą Romeo, przemierza USA okradając luksusowe wille z leków, którymi starają się uśmierzyć towarzyszący im wiecznie ból istnienia…

 

Więc może zanim przejdę do konkretów, parę słów o tym, co ja takiego miałem na myśli, że tym razem biorę się za tę powieść, jak należy. Bo to było tak, najpierw „Niewidzialne potwory” lata temu zacząłem poznawać w oryginalne, ale że pojawiła się polska edycja, to ją ostatecznie przeczytałem. A potem, dwa lata po premierze, dorwałem „Remix” i… No i wtedy, poza tym, że ogólnie zapoznałem się z koncepcją książki, przeczytałem to, czego nie było we wcześniejszych wydaniach i tyle mi wówczas wystarczyło. Ale na dwudziestopięciolecie postanowiłem wrócić, przeczytać całość jak należy i bawiłem się nawet lepiej, niż podczas pierwszego czytania. Dlaczego?

 

Duża w tym zasługa wydania, wiadomo. Całej tej zabawy formą. Palahniuk swego czasu wpadł na pomysł, by zrobić książkę, która byłaby jak uwielbiane przez niego katalogi Searsa. Jak magazyny dla kobiet czy nawet gazety. Czytelnik zaczyna czytać, dociera do końca rozdziału i żeby przeczytać ciąg dalszy, musi przejść nie do kolejnego rozdziału, a przeskoczyć do podanej na końcu rozdziału strony, gdzieś na koniec książki, by potem musieć wrócić gdzieś do początku, to zaraz przeczytać fragment ze środka i tak aż do skończenia. Do tego, jak w tych magazynach, każdy czytelnik przerzucając kartki, czy to kartkując książkę, czy szukając kolejnych rozdziałów, zauważa coś jeszcze: trzy z rozdziałów wydrukowane zostały jako lustrzane odbicie i żaden z nich nie jest rozdziałem książki, do którego da się dotrzeć podążając za wskazówkami od autora. Wtedy może komuś zechce się sprawdzić ile jest rozdziałów w poprzednim wydaniu, a ile w tym, a jeśli nie to policzyłem to za Was i „Remix” ma ich o dziesięć więcej. I wszystkie je musimy znaleźć sami – a przynajmniej po jednym, dowolnym z trzech grup, na jakie zostały podzielone. Niezależnie bowiem od którego z nich zaczniemy, wszystkie trzy historie układają się tak, jak powinny. I świetne są, więc warto samemu spędzić trochę czasu, żeby je znaleźć, ale jak się komuś nie chce to…

 

… to wszystko wygląda mniej więcej tak: pierwsza z tych grup (rozdziały 3, 16 i 30), opowiadają o ulubionych filmach trójki bohaterów i sławie. Rozdziały 9, 18, 36 i 27, traktują o niejakiej Daisy i jej nietypowym cmentarzu, a także oszpeconych ludziach – nie powiązane z treścią „Potworów...”, za to będące kopią i quasi kontynuacją opowiadania Palahniuka „Mister Elegant”, a 13, 25 i 42 opowiadają o scenkach z życia samego autora: ponownym ślubie jego ojca i pracy na planie „Udław się”, a także przekleństwie i śmierci – zdecydowanie najlepsze z dodatkowych tekstów w całej książce. Jak więc sami wiedziecie, zabawa już z samą formą jest doskonała. Tym bardziej, że takie skakanie buduje swoiste napięcie: nie wiemy już ile właściwie opowieści jest za nami, nie wiemy ile przed nami, czy to już zaraz wszystko się skończy czy będzie ciągnęło, do tego zastanawiamy się czy czegoś czasem nie przeoczyliśmy, czy na pewno wybraliśmy dobrą sekcję… Do tego Chuck w tekście sam odnosi się do takiej formy, wspominając o magazynach układanych w ten sam sposób i skacząc od jednego wydarzenia w życiu bohaterów do drugiego tekstami w stylu Jump back twenty years to the… czy Jump to present… przełamując czwartą ścianę, idąc w meta… No super to jest, genialne w swej prostocie i świetne w wykonaniu.

 

A i treść jest znakomita. Bo „Niewidzialne potwory” to z jednej strony satyra na bogactwo i sławę – ze stawaniem się niewidzialnym dla świata w miarę, jak gwiazda się starzeje – na świat mody i na gwiazd, z drugiej dramat o przemijaniu, o uśmierzaniu bólu istnienia i (nie)radzeniu sobie ze swoją śmiertelnością, wraz z pragnieniem bycia zauważonym, z kolejnej to opowieść drogi, klasyczna historia o przestępcach w samochodzie, bandytach, którzy wyrywają się z pęt społecznych nakazów i zakazów, ale wcale nie tak do końca, wreszcie to też thriller, sensacja, to horror o zjedzonej przez ptaki twarz, tragikomedia romantyczna i… No wiele więcej, taka palahniukowa, ballada sadystyczno-masochistyczna, anarchistyczno-nihilistyczna, liryczna, tragiczna, z nadzieją i z wylewającym się ze stron blichtrem, który nie ukryje mroku, jaki za nim się kryje. Smutna i piękna, nawet jeśli nie zawsze spełniona, nie jak największe dzieła autora, ale i tak doskonała, lepsza od jego twórczości w ostatnich latach, nadal zapewniająca i pewną pociechę, i swoiste katharsis. tam śmiesząca, tu uwierająca, tam pocieszająca, tu boleśnie punktująca nasze wady i porażki.

 

Po prostu bardzo dobra, niekonwencjonalna, odważna, miejscami z pewnością dla niektórych szokująca i obrazoburcza satyra na piękno, sławę, bogactwo i konsumpcjonizm, której niekonwencjonalny skład i pomysłowość, dodają to, czego brak innym pozycjom wydawniczym. Ćwierć wieku po premierze wciąż robi wielkie wrażenie, ale i wciąż pozostaje przerażająco aktualna – i taka już będzie na zawsze, bo Palahniuk doskonale wie, że nie ośmiesza się i nie punktuje tego, co aktualnie jest modne, co głośne i przyciągające uwagę, a to co niezmienne i wszechobecne, choć nie chcemy tego zauważać, czyli tę naszą pożałowania godną naturę, która jednocześnie potrafi wykrzesać z siebie sporo dobrego. Jeśli zechcemy. A Palahniuk do tego chcenia wbrew pozorom nas zachęca. 

Komentarze