POPIS
ERIKA LARSENA
W roku 1990, wykorzystując mega-popularność Todda
McFarlane’a, który był wielką gwiazdą „Amazing Spider-Mana” (i współtwórcą
Venoma), powierzył młodemu autorowi własną spidermanową serię. Ta seria,
zatytułowana po prostu „Spider-Man” pozwalała mu robić, co tylko chciał i jak
chciał. W efekcie powstały takie historie, jak „Cierpienia”, „Maski”,
„Podziemne miasto”, „Zmysły” i „Sabotaż” (że posłużę się tytułami semicowymi,
Egmont nieco inaczej je przełożył). Todd jednak zrobił tylko piętnaście numerów
(1-14 i 16) i ostatecznie odszedł, żeby założyć z kolegami po fachu własne
wydawnictwo (ale to już inna bajka). A wtedy jego miejsce zajął ten sam
człowiek, który zajął je, kiedy McFarlane zostawił „Amazing Spider-Mana” – Erik
Larsen. Larsen też wkrótce porzucił tytuł, po zrobieniu ledwie siedmiu
zeszytów, idąc za Toddem do jego wydawnictwa, ale zanim to zrobił zaserwował
nam „Zemstę Złowieszczej Szóstki”, która po polsku wyszła w bardzo okrojonej
formie, ale jednocześnie znalazła się na liście „10 najlepszych Spider-Manów po
polsku”. I chociaż z tym wyborem nie do końca się zgadzam, to jednak trzeba
przyznać, że Larsen pokazał się tu od najlepszej możliwej strony.
Wszystko zaczyna się od walki z cyborgiem, którego
powstrzymać próbuje Ghost Rider i wtrącenia się w nią Spidera. Pajączek nie wie
jednak, że tymczasem Doc Ock odzyskuje swoje adamantowe ramiona, a Złowieszcza
Szóstka zbiera się, by się na nim – Octaviusie – zemścić. A mają za co. Tak
zaczyna się akcja, która w swój wir wciągnie całą masę bohaterów, od Hulka,
przez Deathloka, po Fantastyczną Czwórkę!
W skrócie: iście eventowa rozwałka. Z tym, że to
żaden event. Po prostu taki pajęczy akcyjniak, który chciał być, jak najbardziej
widowiskowy i popisowy i taki właśnie jest. Nawet w tej przedstawionej w setnym
numerze „Spidera” topce wspominano, że nie ma w tym za wiele sensu i logiki, ale
o zabawę chodzi. No i ta zabawa jest. Ale mocno pocięta, bo w oryginale mamy to
w sześciu zeszytach, a Semic wziął i wcisnął wszystko do dwóch tylko numerów (czyli
równowartości czterech oryginalnych). Przepadło więc grubo ponad 40 stron i to się
niestety czuje. Starali się, całkiem zgrabnie pozszywali to wszystko z tego, co
im zostało, ale jednak sporo jako czytelnicy straciliśmy.
A chociaż nie jest to żaden wybitny, ambitny komiks
(na jego miejsce w takiej liście znalazłbym kilka lepszych pozycji, ot choćby „Zmysły”,
„Dar” czy „Nic nie zatrzyma władcy murów”), czyta się go naprawdę dobrze, akcja
jest konkretna, Larsen pokazuje, że umie panować nad rozwałką i nic więcej tu
nie trzeba. Okej, jest trochę dramatyzowania, jest patos, jest granie na emocjach,
jest też MJ, która w tamtych latach chodziła ubrana jak na aerobik i miała być
najbardziej seksowna, jak to możliwe (zasługa tego, co Todd zrobił z nią w „Amazingu”, a tu element podkreślony jest jeszcze przez wątek jej chęci zagrania rozbieranych scen w filmie z Arniem, co Peterowi się nie podoba),
ale przede wszystkim jest akcja, walka, wybuchy, masa postaci i…
No i klimacik. Jak u McFaralne’a, tak u Larsena,
opowieść stoi głównie rysunkami. Larsen zaś nigdy dotąd – ani chyba nigdy potem
– nie był tak świetny na tym polu, jak tu. Dba o detal, nie idzie na łatwiznę,
jak mu się zdarzało, serwuje więcej mroku, więcej dynamiki, fajnych elementów. Ogląda
się to znakomicie, ma świetny nastrój, wpada w oko i nawet dziś, po ponad
trzydziestu latach, pokazuje klasę. Ot po prostu fajna rzecz i kolejny przykład
na to, jak powinno się teraz robić naparzanki superhero. Szkoda, że mało kto
już to potrafi.
Komentarze
Prześlij komentarz