Ronin – Frank Miller

HONOR I ZEMSTA

 

„Ronin” powrócił. Z jednej strony z nowym wydaniem na polskim rynku – akurat na czterdziestolecie – z drugiej z kontynuacją na rynku amerykańskim w postaci „Ronin Book Two” (dwa lata już minęły, jak seria ruszyła, ale zeszytowe wydanie skończyło się dopiero w tym roku, a na zbiorcze nadal czekamy). Więc jest okazja przypomnieć sobie tę legendarną już, pierwszą solową rzecz Millera dla DC, opowieść, która sama inspirując się samurajskimi historiami, stała się inspiracją dla wielu dzieł opowiadających o wojownikach z katanami w dłoniach.

 

Feudalna Japonia. Bezimienny samuraj żyje właściwie po to, by chronić swojego pana, Ozakiego. Kiedy Ozaki ginie z ręki demona, przed samurajem otwierają się tylko dwie drogi: albo zostanie pozbawionym władcy i wszystkiego, co się z tym wiązało, roninem, albo odbierze sobie życie. Dla bohatera honor jest najważniejszy, chce się zabić, ale duch Ozakiego prosi go by został roninem, stracił wszystko, ale dokonał zemsty.

Odległa przyszłość. Nowy Jork to miasto pełne wszelkiego brudu. To tutaj żyje niejaki Billy, swoisty odmieniec, który urodził się bez kończyn, ale dzięki zaawansowanej technice dostał szansę na cybernetyczne ręce i nogi, sterowane umysłem. Jednocześnie Billy, ze względu na swoje zdolności telepatyczne, jest obiektem badań. Wszystkich dziwią jednak jego tajemnicze wizje ronina z czasów feudalnej Japonii, które zadziwiające swoją historyczną trafnością. W tych wizjach były samuraj po piętnastu latach w końcu może zemścić się na demonie, poświęca swoje życie, by pokonać bestię, ale demon w ostatniej chwili rzuca obu do świata przyszłości i… Właśnie, jak ronin poradzi sobie w obcej dla niego rzeczywistości? I czy w końcu zdoła zemścić się na siłach zła?

 

Cyberpunk. Kojarzycie gatunek. Za umowną datę jego powstania uważa się rok 1984, czyli moment publikacji „Neuromancera”. A „Ronin”, rzecz na wskroś cyberpunkowa, pojawiła się wcześniej, bo jej publikacja zaczęła się w 1983 (a skończyła w 84, stad na wstępie pisałem o czterdziestej rocznicy). Czy to Miller wymyślił ten podgatunek? No nie, wiadomo, korzenie cyberpunku sięgają lat 60. i obejmują dzieła prawdziwych legend science fiction. Ba, nawet w komiksie cyberpunk w zasadzie był już obecny od lat 70. w „Sędzim Dreddzie”. Rzecz w tym, że jednak „Dredd” chociażby to zupełnie inna bajka, w której te protocybepunkowe elementy są bardziej tłem, niż czymś istotnym dla treści, akcji i ogółu – u Millera zaś są. I to sprawia, że jego „Ronina” śmiało można określić mianem cyberpunku, podczas gdy Sędzia Dredd to bardziej dystopijne SF akcji. Dlatego Miller bywa wymieniany jako współtwórca tej odmiany fantastyki.

 

A „Ronina” stworzył już na pewnym typowym dla siebie schemacie, po tym, jak wypakował swojego „Dareadevila” odwołaniami do japońskiej kultury i historii. Gość, który uwielbiał mangi, a „Samotnym wilkiem i szczenięciem” inspirował się na potęgę szczególnie właśnie w takich rzeczach, do „DD” jeszcze mocniej wsiąkł w temat i tak narodziła się ta powieść graficzna. A na „Roninie” wyrosło potem wiele dzieł, niektóre dziś tak kultowe i znane, że przyćmiły pod względem popularności tę historie („Żółwie Ninja”), inne o wiele nowsze, ale też już darzone kultem („Samuraj Jack”). Rzecz swego czasu zmieniła też komiksową branżę, bo Miller, upierając się na wielkie zaangażowanie w każdy aspekt wydania „Ronina” – z promocją włącznie – doprowadził do pewnej rewolucji w prawie autorskim, zaangażowaniu twórców i też otworzył jeszcze szerzej drzwi na to, co miało nadjeść – jak choćby „Powrót Mrocznego Rycerza”, linię Vertigo i w ogóle cała rewolucję Mrocznej Ery Komiksu.

 


Czyli wielkie dzieło? No nie do końca, acz świetna rzecz i tak. Rewelacyjna, mimo drobnych minusów. Miller w swoich najlepszych czasach, ale jeszcze nie w pełni rozkwitu swoich możliwości, przynajmniej graficznie. Fabularnie, chociaż pomysł może nie brzmi zbyt ciekawie, rzecz robi robotę. Miller serwuje nam tu społecznie zaangażowana opowieść, dziecko swoich czasów, odbijające ówczesną sytuację polityczno-społeczną, pokazuje też pewną feministyczną nutę, przygląda się ludziom i władzy, pochyla nad tematem honoru, służby, poświęcenia i swojej ulubionej zemsty i jednocześnie wszystko to nurza w sosie przygodowej fantastyki, trochę tu horroru, trochę dark fantasty, masę SF z tym cyberpunkiem na czele, ale, jak ja cyberpunku nie za bardzo (z takich typowych dla gatunku autorów lubię co prawda np. Charlesa Strossa, ale to wyjątki potwierdzające regułę), tak tu mi wchodzi. Tym bardziej, że to nie taki millerowski cyberpunk, jak w „Spawnie”, a już bardziej w stylu albumu „Elektra Assassin” – może mniej od niej szalony i oniryczny, ale z podobnym klimatem, który mnie urzekł. I po prostu świetnie się to czyta, jest w tym pewne mangowe zacięcie w kwestii dynamiki, jest też takie europejskie podejście do fantastyki, za jaką cenię komiksy ze Starego Kontynentu no i amerykańskie podejście rodem z tej Mrocznej Ery Komiksu, ambitne, zaangażowane, ale tez satysfakcjonujące, jako rozrywka z solidną akcją.

 

Tylko graficznie Miller pozostawia jeszcze trochę do życzenia. Styl ma prostszy, bardziej ogólny, taki trochę niechlujny, przypominający czasem to, co ostatnio uprawia na polu graficznym, acz jednak z większą wdzięcznością i wyczuciem podane. Ma jednak też masę świetnych momentów, ciekawe operowanie czernią, kiedy już po nią sięga, bo w większości albumu jej unika, nietypowe kadrowanie, styl znajdujący się na styku amerykańskiej klasyki (Kirby), europejskich klimatów (podkreślonych świetnym, stonowanym, oszczędnym, ale wpadającym w oko kolorem Lynn Varley) i mangowych naleciałości (nie tylko używane czasem rastry, ale też i swoista dynamika). Do tego serwuje nam solidne, epickie rozkładówki (jedna powinna być wydrukowana jako czterostronicowa plansza, coś jak w „Sandman: Uwertura”, ale w tym wydaniu mamy jedną stronę na koniec opowieści, a trzystronicowy folder z resztą planszy wrzucony został bez sensu na koniec tomu, po dodatkach…), gdzie jest na co popatrzeć. Nieźle, poza tą spartoloną (nie wiem, wina wydawcy polskiego czy oryginału) rozkładówką, wydane (twarda oprawa, kredowy papier, trochę dodatkowych grafik i szkiców, które fajnie wypadają) i… No ja się cieszę, że po niemal 20 latach znów mamy „Ronina” po polsku, bo to jeden z tych komiksów wartych co raz wznawiania. Co prawda Miller ma sporo lepszych dzieł, co prawda można by wznowić też „Marthę Washington” itp. A może w końcu wydać jego komiksy o RoboCopie, „Holy Terror” (wiem, wiem, cudo to nie jest, ale mi się akurat dobrze czytało) czy „The Complete Frank Miller Spider-Man”, ale przede wszystkim cieszę się, że „Ronin” wrócił. I liczę, że Egmont wyda ciąg dalszy, bo może i Miller w ostatnich latach jest marnym cieniem dawnego siebie, ale mam do gościa wielki sentyment, jest jednym z najważniejszych komiksiarzy w moim życiu i chciałbym, żeby częściej pamiętano o nim na naszym rynku. Ale wierzę w wydawcę i że nie pominie w swoim planach zapowiadanych przez „Frank Miller Presents” komiksów pokroju „Sin City 1858: Blood & Dust” czy „Sin City” (z rysunkami Milo Manary). Ale to już czas pokaże.

Komentarze