HONOR I
ZEMSTA
„Ronin” powrócił. Z jednej strony z nowym wydaniem
na polskim rynku – akurat na czterdziestolecie – z drugiej z kontynuacją na
rynku amerykańskim w postaci „Ronin Book Two” (dwa lata już minęły, jak seria
ruszyła, ale zeszytowe wydanie skończyło się dopiero w tym roku, a na zbiorcze
nadal czekamy). Więc jest okazja przypomnieć sobie tę legendarną już, pierwszą
solową rzecz Millera dla DC, opowieść, która sama inspirując się samurajskimi
historiami, stała się inspiracją dla wielu dzieł opowiadających o wojownikach z
katanami w dłoniach.
Feudalna Japonia. Bezimienny samuraj żyje właściwie
po to, by chronić swojego pana, Ozakiego. Kiedy Ozaki ginie z ręki demona,
przed samurajem otwierają się tylko dwie drogi: albo zostanie pozbawionym władcy
i wszystkiego, co się z tym wiązało, roninem, albo odbierze sobie życie. Dla
bohatera honor jest najważniejszy, chce się zabić, ale duch Ozakiego prosi go
by został roninem, stracił wszystko, ale dokonał zemsty.
Odległa przyszłość. Nowy Jork to miasto pełne
wszelkiego brudu. To tutaj żyje niejaki Billy, swoisty odmieniec, który urodził
się bez kończyn, ale dzięki zaawansowanej technice dostał szansę na
cybernetyczne ręce i nogi, sterowane umysłem. Jednocześnie Billy, ze względu na
swoje zdolności telepatyczne, jest obiektem badań. Wszystkich dziwią jednak
jego tajemnicze wizje ronina z czasów feudalnej Japonii, które zadziwiające
swoją historyczną trafnością. W tych wizjach były samuraj po piętnastu latach w
końcu może zemścić się na demonie, poświęca swoje życie, by pokonać bestię, ale
demon w ostatniej chwili rzuca obu do świata przyszłości i… Właśnie, jak ronin
poradzi sobie w obcej dla niego rzeczywistości? I czy w końcu zdoła zemścić się
na siłach zła?
Cyberpunk. Kojarzycie gatunek. Za umowną datę jego
powstania uważa się rok 1984, czyli moment publikacji „Neuromancera”. A
„Ronin”, rzecz na wskroś cyberpunkowa, pojawiła się wcześniej, bo jej
publikacja zaczęła się w 1983 (a skończyła w 84, stad na wstępie pisałem o
czterdziestej rocznicy). Czy to Miller wymyślił ten podgatunek? No nie,
wiadomo, korzenie cyberpunku sięgają lat 60. i obejmują dzieła prawdziwych
legend science fiction. Ba, nawet w komiksie cyberpunk w zasadzie był już
obecny od lat 70. w „Sędzim Dreddzie”. Rzecz w tym, że jednak „Dredd” chociażby
to zupełnie inna bajka, w której te protocybepunkowe elementy są bardziej tłem,
niż czymś istotnym dla treści, akcji i ogółu – u Millera zaś są. I to sprawia,
że jego „Ronina” śmiało można określić mianem cyberpunku, podczas gdy Sędzia
Dredd to bardziej dystopijne SF akcji. Dlatego Miller bywa wymieniany jako współtwórca
tej odmiany fantastyki.
A „Ronina” stworzył już na pewnym typowym dla
siebie schemacie, po tym, jak wypakował swojego „Dareadevila” odwołaniami do
japońskiej kultury i historii. Gość, który uwielbiał mangi, a „Samotnym wilkiem
i szczenięciem” inspirował się na potęgę szczególnie właśnie w takich rzeczach,
do „DD” jeszcze mocniej wsiąkł w temat i tak narodziła się ta powieść graficzna.
A na „Roninie” wyrosło potem wiele dzieł, niektóre dziś tak kultowe i znane, że
przyćmiły pod względem popularności tę historie („Żółwie Ninja”), inne o wiele
nowsze, ale też już darzone kultem („Samuraj Jack”). Rzecz swego czasu zmieniła
też komiksową branżę, bo Miller, upierając się na wielkie zaangażowanie w każdy
aspekt wydania „Ronina” – z promocją włącznie – doprowadził do pewnej rewolucji
w prawie autorskim, zaangażowaniu twórców i też otworzył jeszcze szerzej drzwi
na to, co miało nadjeść – jak choćby „Powrót Mrocznego Rycerza”, linię Vertigo
i w ogóle cała rewolucję Mrocznej Ery Komiksu.
Czyli wielkie dzieło? No nie do końca, acz świetna
rzecz i tak. Rewelacyjna, mimo drobnych minusów. Miller w swoich najlepszych
czasach, ale jeszcze nie w pełni rozkwitu swoich możliwości, przynajmniej graficznie.
Fabularnie, chociaż pomysł może nie brzmi zbyt ciekawie, rzecz robi robotę.
Miller serwuje nam tu społecznie zaangażowana opowieść, dziecko swoich czasów,
odbijające ówczesną sytuację polityczno-społeczną, pokazuje też pewną feministyczną
nutę, przygląda się ludziom i władzy, pochyla nad tematem honoru, służby,
poświęcenia i swojej ulubionej zemsty i jednocześnie wszystko to nurza w sosie
przygodowej fantastyki, trochę tu horroru, trochę dark fantasty, masę SF z tym
cyberpunkiem na czele, ale, jak ja cyberpunku nie za bardzo (z takich typowych
dla gatunku autorów lubię co prawda np. Charlesa Strossa, ale to wyjątki
potwierdzające regułę), tak tu mi wchodzi. Tym bardziej, że to nie taki
millerowski cyberpunk, jak w „Spawnie”, a już bardziej w stylu albumu „Elektra
Assassin” – może mniej od niej szalony i oniryczny, ale z podobnym klimatem,
który mnie urzekł. I po prostu świetnie się to czyta, jest w tym pewne mangowe
zacięcie w kwestii dynamiki, jest też takie europejskie podejście do fantastyki,
za jaką cenię komiksy ze Starego Kontynentu no i amerykańskie podejście rodem z
tej Mrocznej Ery Komiksu, ambitne, zaangażowane, ale tez satysfakcjonujące,
jako rozrywka z solidną akcją.
Tylko graficznie Miller pozostawia jeszcze trochę
do życzenia. Styl ma prostszy, bardziej ogólny, taki trochę niechlujny,
przypominający czasem to, co ostatnio uprawia na polu graficznym, acz jednak z
większą wdzięcznością i wyczuciem podane. Ma jednak też masę świetnych
momentów, ciekawe operowanie czernią, kiedy już po nią sięga, bo w większości
albumu jej unika, nietypowe kadrowanie, styl znajdujący się na styku
amerykańskiej klasyki (Kirby), europejskich klimatów (podkreślonych świetnym,
stonowanym, oszczędnym, ale wpadającym w oko kolorem Lynn Varley) i mangowych
naleciałości (nie tylko używane czasem rastry, ale też i swoista dynamika). Do
tego serwuje nam solidne, epickie rozkładówki (jedna powinna być wydrukowana jako
czterostronicowa plansza, coś jak w „Sandman: Uwertura”, ale w tym wydaniu mamy
jedną stronę na koniec opowieści, a trzystronicowy folder z resztą planszy
wrzucony został bez sensu na koniec tomu, po dodatkach…), gdzie jest na co
popatrzeć. Nieźle, poza tą spartoloną (nie wiem, wina wydawcy polskiego czy oryginału)
rozkładówką, wydane (twarda oprawa, kredowy papier, trochę dodatkowych grafik i
szkiców, które fajnie wypadają) i… No ja się cieszę, że po niemal 20 latach
znów mamy „Ronina” po polsku, bo to jeden z tych komiksów wartych co raz
wznawiania. Co prawda Miller ma sporo lepszych dzieł, co prawda można by
wznowić też „Marthę Washington” itp. A może w końcu wydać jego komiksy o
RoboCopie, „Holy Terror” (wiem, wiem, cudo to nie jest, ale mi się akurat
dobrze czytało) czy „The Complete Frank Miller Spider-Man”, ale przede
wszystkim cieszę się, że „Ronin” wrócił. I liczę, że Egmont wyda ciąg dalszy,
bo może i Miller w ostatnich latach jest marnym cieniem dawnego siebie, ale mam
do gościa wielki sentyment, jest jednym z najważniejszych komiksiarzy w moim
życiu i chciałbym, żeby częściej pamiętano o nim na naszym rynku. Ale wierzę w wydawcę
i że nie pominie w swoim planach zapowiadanych przez „Frank Miller Presents”
komiksów pokroju „Sin City 1858: Blood & Dust” czy „Sin City” (z rysunkami
Milo Manary). Ale to już czas pokaże.
Komentarze
Prześlij komentarz