HOLY…
WOOD
Parafrazując klasyka, Rincewinda nie ma, ale też
jest zajebiście. Tak można podsumować ten tom – choć z tym, że Rincewinda
tu nie ma bym tak nie szarżował, bo jedna postać pojawiająca się w opowieści to
jednak może być on. Tom, który choć bez naszego tchórzliwego maga, ale z
głównym bohaterem, który jest na tyle pokręcony, że pod pewnymi względami go
przypomina. No i dla mnie, kinomaniaka, tom, który bawi się światem filmu,
postaciami i nawiązaniami, to jednak coś, co sprawiło mi masę frajdy.
Umiera ostatni strażnik wrót. Wtedy coś uwalnia się
na wzgórzach Świętego Gaju – znanego też, jako Holy Wood. Uwalnia i…
Mija trochę czasu. Alchemikom udaje się wynaleźć
dwie rzeczy – ruchome obrazki i pukane ziarna, które smakują jak papier, ale
i tak miło wchodzą. Jednocześnie w Niewidocznym Uniwersytecie zachodzą pewne
zmiany kadrowe. Jak to wszystko się łączy? A choćby za sprawą osoby Victora
Tugelbenda, wiecznego studenta, który od lat doskonale radzi sobie na
egzaminach, ale wszystkie oblewa. Winny tu jest spadek, który wymaga na nim
zarówno dobre uczenie się, jak i niezdawanie. Bywa. Victor więc robi wszystko,
byle nie zaliczyć, a mieć dobre oceny i jakoś mu się to udaje. Ale nagle wszystko
się zmienia, gdy chłopak czuje zew Świętego Gaju. Ruchome obrazki stają się
bowiem wielkim hitem, ludzie ciągną do tego miejsca, licząc na sławę i
pieniądze, a choć Victor pracy unika równie mocno, jak zdania egzaminów, daje
się porwać niewidzialnej sile i zaczyna karierę w Holy Wood! Podobnie zresztą,
jak Gardło Sobie Podrzynam Dibbler, który zwietrzył interes…
Dziesiąta powieść serii. Druga (po „Piramidach”)
niezależna cześć serii (niezależna, ale pojawiają się tu choćby magowie czy
członkowie Straży). I po prostu świetna rzecz. Nawiązań jest tu mnóstwo,
wiadomo, podstawą jest kino, ale przecież Ridicully Bury to nic innego, jak
żart z tolkienowskiego Radagasta, a takich rzeczy jest tu więcej, choćby masa easter eggów dla fanów Lovecrafta. (i znów mam
wrażenie, że twórcy „Świata według Kiepskich” inspirowali się książką, bo
dziennik jednej postaci, skupiony na wciąż tych samych czynnościach,
przeplatany jest co chwila kolejnymi odnotowanymi wypróżnieniami – potem w „Kiepskich”
mieliśmy epizod z planem dnia, gdzie Ferdek wszystkie podobne czynności
przeplatał wypróżnieniem właśnie, podobnie wątek z psem odgadującym wzrost
osoby na węch, niczym Ferdek odgadujący pochodzenie piwa na smak - ba mamy tu nawet obstrukcję analną).
Sama powieść zaś to sprawna robota, gdzie jest z
czego się pośmiać, fabuła pozostaje ciekawa, skrzy się humorem i dużo w niej
satyry na kino, na branżę, na Hollywood i ogłupiającą rolę mediów. Dużo tego jest, Pratchett co chwila puszcza
oko do czytelników, bawi się z nimi i wiadomo, tu trzeba być obytym z historią
kina, żeby wszystko odkryć – albo pewnie gdzieś ktoś to powymieniał,
powyliczał, wystarczy wygooglać, ale mówię teoretycznie, nie szukałem – ale
nawet bez tego zabawa jest bardzo fajna. Dobrze napisana, z fajnym bohaterem,
który najchętniej by w życiu nic nie robił, pracy się boi, a może raczej
brzydzi, ale jednocześnie więcej pracy wkłada w jej unikanie, niż wkładałby w
faktyczne zajęcie. Przypomina Rincewinda, ale nie jest tchórzem – siły mu nie
brak, a i wiedzy ma więcej, niż chyba ktokolwiek na uniwersytecie, z kadrą
wykładowców włącznie. I jakoś tak tym swoim bumelanctwem mnie kupił. Tak, jak
cały ten tom. Chwilę zeszło, zanim zabrałem się za niego zajęty innymi
rzeczami, ale w końcu łyknąłem i jestem usatysfakcjonowany. Tym bardziej, że to
chyba najdłuższa z dotychczasowych powieści.
Komentarze
Prześlij komentarz