X -Men. Era Apocalypse'a #2: Rządy – John Francis Moore, Jeph Loeb, Warren Ellis, Fabian Nicieza, Scott Lobdell, Lary Hama, Steve Epting, Steve Skroce, Ken Lashley, Andy Kubert, Joe Madureira, Tony S. Daniel , Chris Bachalo, Adam Kubert, Renato Arlem, Roger Cruz, Charles Mota, Eddie Wagner
HISTORIE
FRONTOWE
Drugi tom „Ery Apocalypse’a” to rzecz, która nie
idzie w konkret, a w rozwijanie wizji świata, wydarzeń i pokazywania różnych
perspektyw. Dołączają nowi twórcy, pojawiają się nowe tytuły, wszystko zmierza
w kierunku oczywistego końca, ale robi to w sposób okrężny, dając nam wejść w
świat, poznać lepiej odmienionych bohaterów i w ogóle. Tak, żeby w końcu było
czytelnikowi żal, że jednak musi opuścić „Erę Apocalypse’a” na rzecz powrotu do
tego, co już zna. Na razie jednak tkwimy w niej, obserwujemy kolejne
przetasowania i świetnie się bawimy. Nie tak doskonale, jak w pierwszym tomie,
bo i nie ma tu opowieści na miarę „Misji Legiona”, ale i tak jest dobrze.
Beastowi udało się uratować Alexa, teraz bracia
Summers kontynuują swoje polowanie na wrogów. Jednocześnie jednak Scotta coraz
bardziej martwi zachowanie Mr. Sinistera. Gdy na jaw zaczyna wychodzić prawda o
jego chęci przewrotu… Właśnie, jakie mogą być tego konsekwencje? Tymczasem
Nate, młody mutant o niezwykłych zdolnościach psychicznych, może być nadzieją
na odmianę losu, ale równie dobrze stanowić wielki problem, który przyciągnie
jak dotąd ignorującego go Apocalypse’a. A walka trwa na różnych frontach i
cokolwiek by się nie działo, tragiczny koniec zbliża się nieubłaganie…
Więc najpierw chciałbym poruszyć temat, jakie są poszczególne
serie. Zaczynając od tego, co mieliśmy już w poprzednim tomie i lecąc dalej,
„Generation X” to rzecz lżejsza, z nową ekipą, nowymi postaciami (z założenia
takie „New Mutants”, ale na nowo) i nutą szaleństwa. Rzecz wyróżnia się szatą
graficzną, mroczniejszą, ale i taką na styku cartoonowości i mangowej estetyki.
„Astonishin X-Men” to dla odmiany rzecz bardziej trzymająca się głównej linii
fabularnej. Typowa, ale z kiepskimi rysunkami. Czyta się dobrze, ogląda bardzo
słano… Cóż poradzić. „Gambit and Extrensla” to takie znów grupowe, ale pełne
akcji podejście do superhero. Tu też nie jest przesadnie ciężko a w pierwszym
zeszycie wydawało się, że to rzecz bardziej o Jubilee niż Gambicie, ale trzeba
oddać, że rzecz jest dynamiczna, konkretna i widowiskowa. Choć jakiegoś efektu
wow tu nie ma. „Weapon X” to już zdecydowanie mroczniejsze i nastawione na
akcję plus parę dylematów moralnych spojrzenie na temat. Jest poważniej, w zasadzie
bez humoru, a jeśli jakieś się pojawia, to taki czarniejszy. No i jest z
konkretną, epicką i iście apokaliptyczną wizją czającą się na horyzoncie. Jakby
już teraz nie było apokaliptycznie.
W drugim tomie dochodzi do tego jeszcze parę
fajnych spojrzeń. „Factor X” to szansa na perspektywę tych złych. Tu dostajemy działania
braci Summers i przetasowania w szeregach tych złych. Na granicy opowieści o
dobrych i złych znajduje się też „X-Man” – obie zresztą są na serio, ze
śmiertelną powagą i wysoką stawką, choć ta druga pokazuje nam nieco bardziej niedobitki
ludzkości. „X-Calibre” zaś wprowadza wątek iście religijny, z mutantami jako
formą grupy wyznaniowej, jednocześnie chyba najmocniej ze wszystkich serii
poruszając się w moralnej szarej strefie. Całość wieńczy wreszcie tytuł „Amazing
X-Men”, czyli w zasadzie to samo, co „Weapon X”, tylko, że z perspektywy
drugiej części pokazanej tam drużyny – wydarzenia jednak wzajemnie się
dopełniają i uzupełniają.
Całość zaś to po prostu jedna wielka akcja na
różnych frontach. I frontowe są to opowieści. Trwa wielka wojna, choć w sumie
to raczej pogrom, masakra, niż coś innego. Trwa partyzantka. A w tym wszystkim
trwa to, czym zawsze stały przygody mutantów – telenowela, gdzie relacje są
poplątane a miłosnych wątków nie brakuje (acz w nowych, fajnych konfiguracjach),
podlana wątkami o tolerancji i patosem typowym dla historii o poświęcaniu się w
imię większego dobra. Jest tu parę ciekawych pytań, przede wszystkim jednak króluje
akcja. Różni twórcy snują wydarzenia obejmujące grypy, którymi się zajmują, jednocześnie
jednak rozwijając ogół głównego wątku. Mają różne style i podejścia, ale razem daje
to fajny efekt. O ile fabularnie wszystko trzyma podobny poziom, o tyle graficznie
jest niestety różnie. Andy Kubert wypada znakomicie, bo ma i dobrego inkera, i
kolorystę, jego brat nie ma tyle szczęścia, zwłaszcza do kolorów. Problem z
kolorami, jaki miał świetny Chris Bachalo, tu nieco znika, ale niestety w kolejnych
tomach wróci. Za to grafiki Eptinga to mistrzostwo i aż żal mi, że w późniejszych
latach poszedł w inną, bardziej realistyczną, ale pozbawioną tej brutalności i
zadziorności kreskę, która miała od cholery charakteru. Reszta, cóż, mogło być
o wiele lepiej i mniej infantylnie, ale tragedii też nie ma.
Niezmiennie więc polecam. Bo lubię. Bo warto. Bo takich
komiksów już się nie robi, a szkoda – a może inaczej, próbuje się robić, ale
marnie to wychodzi. A zabawa jest naprawdę dobra i fajnie było do niej wrócić. O
tomach 3 i 4 już kiedyś pisałem, ale pewnie wtrącę o nich w najbliższym czasie na
nowo swoje trzy grosze, bo jednak kiedy czyta się ten event ciągiem, bez
kilkumiesięcznych przerw, lepiej można się do wszystkiego odnieść, lepiej
omówić i przede wszystkim lepiej w to wszystko wczuć.
Komentarze
Prześlij komentarz