Tak się złożyło, że kiedy ten komiks pojawił się na
polskim rynku, wstrzelił się akurat w jubileusz 30-lecia debiutu postaci
Płonącej Czachy nad Wisłą. To było dwa lata temu (a ja wracam do tej historii,
bo właśnie na rynek trafił drugi tom) a Ghost Rider po raz pierwszy pojawił się
nad Wisłą w ósmym numerze „Amazing Spider-Mana” z 1993 roku. Szybko wrócił, bo
już w listopadzie tego samego roku, a kolejny rok przyniósł nam pierwsze jego
solowe przygody. To wtedy bowiem ukazał się „Mega Marvel: Ghost Rider”,
zbierający pierwsze numery serii, której zdecydowanie bardziej bogaty przedruk
otrzymujemy w tym albumie. A album to dobry, nie powiem, że wybitny, bo mamy po
polsku lepsze komiksy z Upiornym Jeźdźcem („2099” czy „Droga ku potępieniu” to
moja absolutna topka), a i nawet bez tego to czysto rozrywkowa rzecz typowa dla
swoich czasów, ale dzięki bardzo przyjemnemu klimacikowi, porcji mroku i
brutalności, a także horrorowemu zacięciu rzecz trafia do mnie i dostarcza sporo
frajdy bardziej w klimacie starych „Punisherów”, niż typowego trykociarstwa.
Dan i Barb Ketch to rodzeństwo, o którym nie da się
powiedzieć nic niezwykłego. No młodzi ludzie, jakich wiele, typowi dla swoich
czasów. I to właśnie oni pewnej nocy wybierają się na cmentarz Cypress Hills,
na grób celebryty. Niby nic takiego, ale dla nich kończy się tragicznie, kiedy trafiają
w sam środek pojedynku pomiędzy ludźmi Kingpina, a wojownikami Deathwatcha,
którzy chcą przejąć walizkę należącą do tych drugich. Walizka wpada jednak w
ręce okolicznych dzieciaków, Barb zostaje postrzelona, a Dan znajduje motor,
który przemienia go w Ghost Ridera. Od teraz szukał będzie zemsty i miał nadzieję,
że siostra przeżyje…
Kto czytał ten komiks w latach 90., temu zagra on
na sentymentach. I nie tylko, bo dopełni opowieści, której ledwie liznęliśmy
dwa fragmenty (drugim był crossover „Świt synów nocy”, właśnie wznowiony akurat
na 30-lecie jego polskiej premiery i znów w o wiele bardziej rozbudowanej
formie, ale o tym innym razem, gdy wezmę się za ów tom), ale nigdy nie mieliśmy
okazji poznać więcej. A nie brakowało w tym luk, wyciętych stron czy całych zeszytów.
Ale sama ta opowieść, różniąca się od większości superhero, była w tamtych
latach czymś. Fabularnie to prosta robota, którą czyta się lekko, ale nie za
szybko, bo tekstu, jak na tamte czasy przystało, jest tu solidna ilość,
początkowo ze sporą dozą naiwności, ale wyrabia się scenarzysta w trakcie.
Przybywa brudu i realizmu, mimo większej niż początkowo dawki fantastyki, a
także rzecz zyskuje na widowiskowości. Widać to w fabule, która mimo fantastycznego
bohatera, jest bardziej sensacyjna, skupiona na brudzie ulicy i związanych z
nim zbrodniach. Widać to też w szacie graficznej, która nie żałuje czerni,
pewnej dozy niechlujności i stonowanej, dobrze pasującej do całości
kolorystyki. Do tego w kwestii tego, że jest na co popatrzeć, mamy tu gościnne występy
Spider-Mana, Doktora Strange’a czy Punishera. I to robi robotę, nie powiem.
Czy warto? Tak, ale myślę, że to najbardziej rzecz
dla sentymentalnych dzidersów, którzy wychowali się na komiksach z czasów
TM-Semic. Nie tylko dla nich, ale oni znajdą tu najwięcej dla siebie. Nowi też
będą zadowoleni. Jest ten album lepszy od całej masy tego, co się obecnie
wydaje, jednocześnie to też nie jest coś, co czytałbym z opadniętą szczęką i
nieskrywanym zachwytem każdą planszą. Po prostu dobry, bardzo dobry komiks
swoich czasów, coś w klimacie i na poziomie rzeczy wydawanych przez Egmont w „Epic
Collection”, z obowiązkowymi dywagacjami natury moralnej, wątpliwościami i potrzaskanymi
postaciami, których zranienia duszy, bardziej niż zranienia ciała napędzają do
działania. w takich rzeczach najlepszy był wtedy DeMatteis i nadal nie ma sobie
równych, ten „Ghost Rider” to nie rzecz na poziomie jego prac, ale, co tam, i
tak jest bardzo przyjemny i tym albumem jako całością dałem się porwać
bardziej, niż „Mega Marvelem” sprzed lat.
Komentarze
Prześlij komentarz