Ghost Rider: Danny Ketch – Howard Mackie, Javier Saltares, Mark Texeira

CZACHA PŁONIE

  

Tak się złożyło, że kiedy ten komiks pojawił się na polskim rynku, wstrzelił się akurat w jubileusz 30-lecia debiutu postaci Płonącej Czachy nad Wisłą. To było dwa lata temu (a ja wracam do tej historii, bo właśnie na rynek trafił drugi tom) a Ghost Rider po raz pierwszy pojawił się nad Wisłą w ósmym numerze „Amazing Spider-Mana” z 1993 roku. Szybko wrócił, bo już w listopadzie tego samego roku, a kolejny rok przyniósł nam pierwsze jego solowe przygody. To wtedy bowiem ukazał się „Mega Marvel: Ghost Rider”, zbierający pierwsze numery serii, której zdecydowanie bardziej bogaty przedruk otrzymujemy w tym albumie. A album to dobry, nie powiem, że wybitny, bo mamy po polsku lepsze komiksy z Upiornym Jeźdźcem („2099” czy „Droga ku potępieniu” to moja absolutna topka), a i nawet bez tego to czysto rozrywkowa rzecz typowa dla swoich czasów, ale dzięki bardzo przyjemnemu klimacikowi, porcji mroku i brutalności, a także horrorowemu zacięciu rzecz trafia do mnie i dostarcza sporo frajdy bardziej w klimacie starych „Punisherów”, niż typowego trykociarstwa.

 

Dan i Barb Ketch to rodzeństwo, o którym nie da się powiedzieć nic niezwykłego. No młodzi ludzie, jakich wiele, typowi dla swoich czasów. I to właśnie oni pewnej nocy wybierają się na cmentarz Cypress Hills, na grób celebryty. Niby nic takiego, ale dla nich kończy się tragicznie, kiedy trafiają w sam środek pojedynku pomiędzy ludźmi Kingpina, a wojownikami Deathwatcha, którzy chcą przejąć walizkę należącą do tych drugich. Walizka wpada jednak w ręce okolicznych dzieciaków, Barb zostaje postrzelona, a Dan znajduje motor, który przemienia go w Ghost Ridera. Od teraz szukał będzie zemsty i miał nadzieję, że siostra przeżyje…

 

Kto czytał ten komiks w latach 90., temu zagra on na sentymentach. I nie tylko, bo dopełni opowieści, której ledwie liznęliśmy dwa fragmenty (drugim był crossover „Świt synów nocy”, właśnie wznowiony akurat na 30-lecie jego polskiej premiery i znów w o wiele bardziej rozbudowanej formie, ale o tym innym razem, gdy wezmę się za ów tom), ale nigdy nie mieliśmy okazji poznać więcej. A nie brakowało w tym luk, wyciętych stron czy całych zeszytów. Ale sama ta opowieść, różniąca się od większości superhero, była w tamtych latach czymś. Fabularnie to prosta robota, którą czyta się lekko, ale nie za szybko, bo tekstu, jak na tamte czasy przystało, jest tu solidna ilość, początkowo ze sporą dozą naiwności, ale wyrabia się scenarzysta w trakcie. Przybywa brudu i realizmu, mimo większej niż początkowo dawki fantastyki, a także rzecz zyskuje na widowiskowości. Widać to w fabule, która mimo fantastycznego bohatera, jest bardziej sensacyjna, skupiona na brudzie ulicy i związanych z nim zbrodniach. Widać to też w szacie graficznej, która nie żałuje czerni, pewnej dozy niechlujności i stonowanej, dobrze pasującej do całości kolorystyki. Do tego w kwestii tego, że jest na co popatrzeć, mamy tu gościnne występy Spider-Mana, Doktora Strange’a czy Punishera. I to robi robotę, nie powiem.

 


Czy warto? Tak, ale myślę, że to najbardziej rzecz dla sentymentalnych dzidersów, którzy wychowali się na komiksach z czasów TM-Semic. Nie tylko dla nich, ale oni znajdą tu najwięcej dla siebie. Nowi też będą zadowoleni. Jest ten album lepszy od całej masy tego, co się obecnie wydaje, jednocześnie to też nie jest coś, co czytałbym z opadniętą szczęką i nieskrywanym zachwytem każdą planszą. Po prostu dobry, bardzo dobry komiks swoich czasów, coś w klimacie i na poziomie rzeczy wydawanych przez Egmont w „Epic Collection”, z obowiązkowymi dywagacjami natury moralnej, wątpliwościami i potrzaskanymi postaciami, których zranienia duszy, bardziej niż zranienia ciała napędzają do działania. w takich rzeczach najlepszy był wtedy DeMatteis i nadal nie ma sobie równych, ten „Ghost Rider” to nie rzecz na poziomie jego prac, ale, co tam, i tak jest bardzo przyjemny i tym albumem jako całością dałem się porwać bardziej, niż „Mega Marvelem” sprzed lat.

Komentarze