King Spawn #1 – Sean Lewis, Javi Fernandez, Todd McFarlane, Stephen Segovia, Marcio Takara, Philip Tan, Brett Booth
PSALM
137
Nie ciągnęło mnie nigdy do „King Spawna” i się tego
nie wypieram. Lubię serię, ale – poza paroma przypadkami – do pobocznych rzeczy
nie czuję większego pociągu i gdyby nie fakt, że zaczęty w regularnym tytule
wątek z Billym, który zawsze był ciekawie skrojoną, choć mocno na wzór Johna
Wayne’a Gacy’ego (podobnie, jak i inny złol serii, Violator, ale o nim kiedy
indziej będzie) jest tu kontynuowany, a wątek Disruptora znajduje swój finał,
pewnie bym sobie odpuścił. Ale są tu te rzeczy, więc zaryzykowałem i… No i
spoko jest, czasem nawet nieco lepiej, niż w niektórych momentach głównego runu
(tam, gdzie Todd odciągał wątki, byle je domknąć w 350 numerze), ale ogólnie
jest wiele lepszych spawnowych komiksów i po takim hicie (najlepiej sprzedająca
się jedynka ostatniego ćwierćwiecza mniej więcej) można było spodziewać się
czegoś więcej, choć dopełnienie „Spawna” to całkiem do rzeczy. I pod wieloma względami wraca do tego, co było na początku - choć sama opowieść na zaczęcie przygody z Pomiotem tak średnio się nadaje.
Wszystko zaczyna się, jak normalny dzień w szkole.
Dzieciaki przygotowują się do zajęć, nauczyciel ma zapoznać ich z „Biblią” i
nagle… bum. Wybuch, eksplozja, masakra. Za śmierć najmłodszych odpowiada
nauczyciel, o którym trudno powiedzieć złe słowo. Jak do tego doszło? Co nim
kierowało?
Spawn z pomocą Jessici i reszty ekipy próbuje
odkryć prawdę. Wie jedno: ktoś zrobił to by zwrócić na siebie jego uwagę. Jakiś
chory zwyrodnialec, jakich pełno na Ziemi po tym, jak Al zamknął martwe strefy.
Im dalej jednak podąża ścieżką krwawych śladów, tym więcej jego tropów kończy
zabitych. Kto tak naprawdę stoi za tym wszystkim? Czym jest organizacja Psalm
137? I jakie są cele wrogów, których motywy nie są wcale tak oczywiste, jak
mogłoby się wydawać?
Rok 2021 to był rok „Spawna”. Seria niedawno pobiła
rekord, jako najdłużej trwająca rzecz pozostająca w rękach jej twórcy (300
numerów wówczas) i Todd wpadł na pomysł rozbudowy uniwersum. Typowe, prawda?
„Spawn” rozbudowywany był zresztą od zawsze, pierwsze miniserie wystartowały
już w rok po premierze pierwszego numeru na początku lat 90., przez lata było
ich sporo – jak dobrze liczę dotąd wyszło ponad sześćdziesiąt one-shotów,
minuiserii, maxiserii i spin-offów – ale chodziło o to, żeby tym razem zrobić
coś inaczej. Zaczęło się od zeszytu „Spawn’s Universe”, czyli numeru, który
kontynuował wątki z głównej serii, ale i rozpoczynał własne, jednocześnie
inicjując trzy regularne serie – „King Spawn”, „Gunslinger Spawn” i „Scorched”,
wszystkie wystartowane jeszcze przed końcem 2021 roku. I tak to się zaczęło.
„King Spawn” to ta najważniejsza z nich. Pierwszy
regularny, długi tytuł z Pomiotem ukazujący się obok głównej serii,
przeplatający z nią, uzupełniający (w późniejszych numerach sporo rzeczy się przenika,
jak wątki z Clownem czy część relacji Al-Wanda w trakcie ich podróży ukazanej
pod koniec siódmego „Compendium”). No i mega hit, który sprzedał się w
rekordowym jak na te czasy ponad półmilionowym nakładzie (wiadomo, wariantowe
okładki, czyli to, czego kiedyś Todd unikał, a i tak zaliczał jeszcze lepszą
sprzedaż, sporo się przyczyniły). Dla „Spawna” „King Spawn” jest tym, czym
„Spectacular Spider-Man” dla „Amazing Spider-Mana”, „Batman” dla „Detective
Comics” czy „Superman” dla „Action Comics”. Czyli nadal w głównym nurcie, nadal
z ważnymi wydarzeniami, ale z własnym charakterem.
A jaki to charakter? Taki bardziej ponury, choć
przede wszystkim w szacie graficznej. Fabularnie rzecz ma bardziej detektywistyczny
charakter, coś jakby batmanowy feeling. In plus jest tu to, że rzecz nie przeciąga
zbędnie akcji, a także wraca do postaci, na które w głównym cyklu nie ma
miejsca. Co z Terrym po tym, co działo się z Wandą? Co z Cyan? Jednocześnie stara
się być mocna, kontrowersyjna przez wrzucenie dzieci do całej akcji, ale co i
jak z tym tematem (poza tym, co wiadomo z opisu) nie będę zdradzał. Czyta się to
szybko, lekko i całkiem przyjemnie, chociaż podejścia do chociażby takiego „Hellspawna”
czy „Sama and Twitcha”, gdy serie pisał Bendis, zwyczajnie nie ma. Graficznie
jest całkiem nieźle, ale brakuje mi tu dawnej spawnowej jakości, której nie ma
też już od dawna w regularnym cyklu. A ponury klimat, z niebem zasnutym szarymi
chmurami i wszędobylską szarością, jakbyśmy brodzili w pogorzelisku, początkowo
trafiony, z czasem zaczyna nieco nużyć.
Rzecz ma też dodatki, kilka krótkich form o innych
bohaterach, jak Haunt czy Gunslinger (tu niczym jakiś Ghost Rider), plus wprowadzających nowe postacie jak
Nightmare Spawn. Większego wrażenia jednak one nie robią – dorzucone do
pierwszego zeszytu są jak przedłużenie tego, co było na końcu „Spawn’s Universe”,
czyli takiej zachęty do kupowania kolejnych tytułów. A wszystko to razem wzięte
daje przyzwoity komiks. Czy sięgnę po „King Spawn Compendium”, które ma się
ukazać w przyszłym roku i zbierać 50 numerów? Jeszcze nie wiem, ale sięgnięcia
po te pierwsze sześć zeszytów nie żałuję.
A jak kogoś ciekawi, gdzie się to lokuje na tle
innych serii, to według wszelkich rozpisek pomiędzy numerami 323, a 324 „Spawna”
(a po pierwszych sześciu numerach „Gunslinger Spawna”, chociaż ta seria wyszła
nieco później).



Komentarze
Prześlij komentarz