Violator: The 1994 Collection – Alan Moore, Bart Whitman Sears, Greg Capullo

POGWAŁCICIEL

 

Alan Moore i „Spawn” mają dość długą wspólną historię. Todd McFarlane po paru zeszytach swojego opus magnum postanowił zaprosić do współpracy innych twórców – i to nie byle jakich, a prawdziwych gigantów: Frank Miller, Dave Sim, Neil Gaiman, Grant Morrison. No i był też, oczywiście, Moore, jako pierwszy z nich, bo już w ósmym numerze. I to jemu powierzono też napisanie pierwszego spin-offu do „Spawna”, czyli trzyczęściowej miniserii „Violator” z 1994 roku. Serii, która ostatnio po latach w końcu doczekała się wznowienia w zbiorczym tomiku, cienkim (choć kosztującym tyle samo, za ile Image wydaje albumy co najmniej dwukrotnie grubsze) acz wartym uwagi. Arcydzieło? Bynajmniej, dość typowa to rzecz dla tej serii, ale przyjemna, mająca swój urok i przypominająca, jak to wszystko fajnie grało na początku, kiedy stawiało na klimat i wydarzenia o wiele bardziej przyziemne i mniej epickie, niż teraz.

 

Violator nie ma się najlepiej. Stracił swoje moce, zadarł z gangsterami, a ci nie chcą mu odpuścić. Co prawda kiedy zabierają go nad wodę, by pozbyć się go raz a dobrze, radzi sobie z nimi nawet w formie Clowna, jednak kiedy do pozbycia się go zaangażowany zostaje Admonisher, specjalista w swoich fachu. I już tego samego wystarczyłoby na nie lada tarapaty, ale gdzie tam, to dopiero początek…

Oto bowiem w piekle, bracia Phlebiac – Vacillator, Vindicator, Vandalizer i Vaporizer – czyli bracia Violatora, mają dość tego, co reprezentuje Oprawca. Uważają, że przynosi wstyd ich rodzinie, a obecne tarapaty, w które się wmieszał, to kolejny ku temu powód. Część chce mu pomóc, część chce go zabić, uprzedzając wrogów, bo lepiej żeby zginął z ich ręki, zamiast ponieść porażkę śmierci z rąk ludzi. Dlatego wybierają się na Ziemię i…

 

Violator. Oprawca, jak nazywano tę postać czasem w komiksach od TM-Semic (aż dziw, że z ich zdolnościami lingwistycznymi nie przetłumaczono tego jako Pogwałciciela czy coś w ten deseń). Chyba Todd McFarlane lubił design w stylu Johna Wayne’a Gacyego, bo zarówno morderca-pedofil ze „Spawna” go przypomina, i pojawiający się równocześnie z nim Violator zwany też Clownem też ma aparycję i look tamtego zwyrola. Ale sama postać tego drugiego to też taki spanowy odpowiednik Jokera, ale mniej szalony, choć też wnoszący nieco humoru do serii. Można go lubić, można nienawidzić, można jedno i drugie, bo to specyficzna postać, która i ma swoje plusy, i drażnić potrafi niemiłosiernie. Tu ma wszystko to i jeszcze więcej, bo dostajemy jego rodzinkę, ale i jego samego w akcji, gdzie zamiast stanowić tego oprawcę, sam jest ofiarą w zasadzie.

 


Moore stworzył tu historię stricte rozrywkową. Nie szukajcie tu jego wielkości, maestrii czy wyjątkowości. To nie jest historia o precyzyjnej zegarmistrzowskiej konstrukcji, w której liczyłby się każdy detal, a każdy kadr zawierał jakiś smaczek. To czysta, szalona jazda bez trzymanki w stylu kina lat 80. Jest krwawo i brutalnie – demony losują „heads” czy „tails” (nasze „orzeł czy reszka”) ciągnąc człowiek za głowę i nogi, patrząc co się upitoli pierwsze. Albo jako ekranu do podglądania Ziemi używają krwi spuszczonej z ofiar, ale że ta szybko tężeje trzeba wciąż nowych ludzi wykrwawiać. Jest rzeź, jest brutalność, ale jest i humor, dużo go, choć czarnego, ale ja czarny lubię. Tym bardziej, że humor to, jak w najlepszych przygodach Lobo (sceny z głową na ręku potem chyba skopiowano w „Lobo / Mask”, tak są podobne). Całość zaś to sprawny, całkiem wdzięcznie poprowadzony akcyjniak, gdzie na głowę (anty)bohatera zwalają się kolejne problemy, a on stara się im umknąć. Tyle, że tu schemat jest nieco odwrócony, bo zły ucieka przed złymi, w sumie to on od tych złych gorszy, ale jednocześnie ukazany jest tak, że zjednuje sobie pewną sympatię. A czytają to wszystko po tylu latach, wiedząc o Violatorze więcej, dostrzega się wiele współczesnych nieścisłości, bo tu mamy go jakoby nieobeznanego z formą jaką jest Spawn, choć to nie jest prawda.

 


A jak to wypada rysunkowo? W 2/3 fajnie, ale prawdziwe miodne grafiki mamy na koniec. Bo nie oszukujmy się, Bart Sears może i się stara rysować w spawnowym stylu, jednak sporo mu brakuje do tego, co prezentowała wówczas główna seria. Ale potem na scenę wkracza Capullo i wymiata. Dla mnie to okres, kiedy rysował najlepiej, może mniej wprawnie, ale z jakim talentem, jakim klimatem, jakim fajnem pójściem w detal, ale z jednoczesną świadomością tego, kiedy po prostu zostawić w kadrze pustkę. Świetny kolor, jeszcze bez przesadnych fajerwerków, nastrojowy robi robotę, a całość uzupełniona została o dodatki dające nam wgląd w to, jak Moore robił scenariusz (a raczej scenorysy i dialogi) i jak Sears szkicował. Parę rysunków oby artystów w tuszu też się tu znalazło, ale ogólnie dodatki ubogie, choć fajne. Jak cały ten album, fajny, ale dość ubogi, bo Moore potem machnął miniserię „Violator vs. Badrock” i to idealnie by pasowało, a jakby tak jeszcze dorzucić jego „Spawn: Blood Feud” to już w ogóle byłoby coś. Ale są te trzy numery, fajnie, choć liczę na więcej i że w końcu Image wznowi „Angelę”, bo brak dostępności tej opowieści chyba najmocniej boli fanów.

Komentarze