Last Man #10 - Bastien Vives, Michael Sanlaville, Yves Balak

PRAWDA O MARIANNE

 

No i dziesiąty tomik „Last Mana” na półkach i w rękach czytelników. Dziesiątka, jubileuszowo być powinno, jest tymczasem jak zawsze, ale to nic złego. Za to w końcu lubimy tę serię, cenimy sobie i to dostajemy. I wiem, że wszyscy tak nad nią och i ach, a ja jednak bardziej wolę shouneny, którymi się inspirowała, ale nadal lubię, nadal cenię i zawsze mam ochotę na więcej. A to więcej jeszcze będzie, ale już nie tak znowu dużo – jeszcze tylko dwie części i finał. Ale jakby co, istnieją jeszcze dodatki, jak „Sexy Sirène” czy „Lastman Stories - Soir de match”, więc można mieć nadzieję, że kiedyś trafią w nasze ręce.

 

No to co tam dzieje się w Dolinie Królów? A przede wszystkim wszystko kręci się wokół Marianne. Tej, tak się składa, już nie ma, ale jest prawda o niej do odkrycia. Co z tego odkrywania jednak może wyniknąć?

 

"Lastman" to objawienie ogromnej kreatywności, pisał Robert Kirkman. No dla mnie, człowieka, który w shounenach i bitewniakch siedzi od dzieciaka nie do końca. Francuscy twórcy (swoją drogą nam, dzięki RTL7 mocno kojarzą się z japońską popkulturą i shounenami, bo to na ich licencji mieliśmy wiele anime, z nieśmiertelnym „Dragon Ballem” włącznie) wzięli tu bowiem to, co w Kraju Kwitnącej Wiśni istniało od zarania dziejów (pierwszy shounenowy magazyn pojawił się tam już w XIX wieku, a bitewniaki datuje się na rok 1950). Zresztą nie byli w tym ani pierwsi, ani ostatni. We Francji manga była swego czasu prawdziwym fenomenem kulturowym, który mocno wpłynął na tamtejszych twórców i zapoczątkował to, co my znamy jako french mangę, a co we Francji nosi nazwę la nouvelle manga. No i do tego gatunku należy „Last Man”.

 


Więc to, co w tej serii, to było już gdzie indziej. Mieszanie bitewniaka i science-fantasy? Fantasy? Alternate reality? No kto czytał mangi, ten wie, było tego od groma. Bo z mangami jest trochę, jak z porno i słynną zasadą 43 – jeśli coś istnieje, jest manga o tym. A nawet więcej, jest manga o wszystkim tym, co nawet nie istnieje. A Japończycy ze wszystkiego wycisną serie, które potrafią intrygować przez kilkadziesiąt tomów – nawet z gotowania. Więc mając za sobą setki tomów doświadczenia i dziesiątki najrówniejszych tytułów, w „Latmanie” widzę fajne odbicie tego wszystkiego, ale nie wspięcie się na jakieś nowe wyżyny czy badanie nieznanych dotąd w serii ścieżek. Ot odtwórstwo, hołd, zabawa tym, co autorzy sami lubili, na poziomie, choć nie takim, jak w mangach.

 


Dobrze się to czyta, akcja jest konkretna, mamy urok, dzieje się tu sporo, klimat jest fajny, postacie nieźle w swej prostocie nakreślone. No wszystko, co być powinno, z tym, że w odróżnieniu od mang, prościej zilustrowane, ale za to z własnym charakterem i sznytem. Więc jak zwykle po wszystkim jestem zadowolony. i ciekawy jak to wszystko się skończy. Mimo pewnej dozy sarkania – jako fan shounenów musiałem – jestem zadowolony.





Komentarze