No i dziesiąty tomik „Last
Mana” na półkach i w rękach czytelników. Dziesiątka, jubileuszowo być powinno,
jest tymczasem jak zawsze, ale to nic złego. Za to w końcu lubimy tę serię,
cenimy sobie i to dostajemy. I wiem, że wszyscy tak nad nią och i ach, a ja
jednak bardziej wolę shouneny, którymi się inspirowała, ale nadal lubię, nadal
cenię i zawsze mam ochotę na więcej. A to więcej jeszcze będzie, ale już nie
tak znowu dużo – jeszcze tylko dwie części i finał. Ale jakby co, istnieją
jeszcze dodatki, jak „Sexy Sirène” czy „Lastman Stories - Soir de match”, więc
można mieć nadzieję, że kiedyś trafią w nasze ręce.
No to co tam dzieje się w
Dolinie Królów? A przede wszystkim wszystko kręci się wokół Marianne. Tej, tak
się składa, już nie ma, ale jest prawda o niej do odkrycia. Co z tego odkrywania
jednak może wyniknąć?
"Lastman" to objawienie ogromnej
kreatywności, pisał Robert Kirkman. No
dla mnie, człowieka, który w shounenach i bitewniakch siedzi od dzieciaka nie
do końca. Francuscy twórcy (swoją drogą nam, dzięki RTL7 mocno kojarzą się z
japońską popkulturą i shounenami, bo to na ich licencji mieliśmy wiele anime, z
nieśmiertelnym „Dragon Ballem” włącznie) wzięli tu bowiem to, co w Kraju
Kwitnącej Wiśni istniało od zarania dziejów (pierwszy shounenowy magazyn
pojawił się tam już w XIX wieku, a bitewniaki datuje się na rok 1950). Zresztą nie
byli w tym ani pierwsi, ani ostatni. We Francji manga była swego czasu
prawdziwym fenomenem kulturowym, który mocno wpłynął na tamtejszych twórców i
zapoczątkował to, co my znamy jako french mangę, a co we Francji nosi nazwę la
nouvelle manga. No i do tego gatunku należy „Last Man”.
Więc to, co w tej serii, to było już gdzie
indziej. Mieszanie bitewniaka i science-fantasy? Fantasy? Alternate reality? No
kto czytał mangi, ten wie, było tego od groma. Bo z mangami jest trochę, jak z
porno i słynną zasadą 43 – jeśli coś istnieje, jest manga o tym. A nawet
więcej, jest manga o wszystkim tym, co nawet nie istnieje. A Japończycy ze
wszystkiego wycisną serie, które potrafią intrygować przez kilkadziesiąt tomów –
nawet z gotowania. Więc mając za sobą setki tomów doświadczenia i dziesiątki najrówniejszych
tytułów, w „Latmanie” widzę fajne odbicie tego wszystkiego, ale nie wspięcie
się na jakieś nowe wyżyny czy badanie nieznanych dotąd w serii ścieżek. Ot odtwórstwo,
hołd, zabawa tym, co autorzy sami lubili, na poziomie, choć nie takim, jak w
mangach.
Dobrze się to czyta, akcja jest konkretna,
mamy urok, dzieje się tu sporo, klimat jest fajny, postacie nieźle w swej prostocie
nakreślone. No wszystko, co być powinno, z tym, że w odróżnieniu od mang,
prościej zilustrowane, ale za to z własnym charakterem i sznytem. Więc jak
zwykle po wszystkim jestem zadowolony. i ciekawy jak to wszystko się skończy. Mimo
pewnej dozy sarkania – jako fan shounenów musiałem – jestem zadowolony.
Komentarze
Prześlij komentarz