Defenders: Nie do obronienia – J. M. DeMatteis, Keith Giffen, Kevin Maguire


ERA DORMAMMU

 

Więc tak – uwielbiam DeMatteisa i uwielbiam Giffena. Ale kiedy tworzą coś razem, jak np. „Ligę sprawiedliwości”, to już niekoniecznie. Ja wiem, że ich „JLA” to komiks ceniony i w ogóle, ale ten humor i ten klimat jakoś mi nie podeszły. Nie, że było złe, ale… No ten zachowawczy, stonowany humor to nie domena żadnego z twórców, bo DeMatteis lubi ponuro i psychologicznie, a Giffen jak żartuje, to jedzie po bandzie i wbrew poprawności wszelkiej, a tu nie jakby nie mogli ani tego, ani tego. I podobnie jest w przypadku tego tomu. Podobnie, ale jednak ten humor jest mocniejszy, lepszy, fabularnie sztampowa historia, dzięki dowcipom zbliżonym do deadpoolowych zyskuje, a dialogi wypadają naprawdę dobrze.

 

Najbardziej absurdalny team Marvela powraca! Dormammu połączył siły ze swoją piekielną siostrą i chce zaatakować Ziemię, więc Dr. Strange zaczyna gromadzić ekipę, która pomoże go pokonać. Hulk, który ucieka przed władzami i Namor to jednak niewielka pomoc, Silver Surfer ma wolne, odnalazł się wśród ziemskich surferów i nie ma ochoty dołączać do ekipy. Czy takie siły wystarczą? Co się stanie, kiedy Dormammu zyska boską moc? I czy Namor wie, gdzie jest Nemo?

 

„Defenders” to seria, która wystartowała w 1971, więc ma za sobą kawał historii. W latach 80. przemianowana została na „New Defenders”, a potem, kilka lat później już, były powroty, „Secret Defenders”, a wreszcie w 2001 powstał drugi volume serii. Ten przetrwał dwanaście numerów, ale potem, już na przełomie 2005 i 2006 seria wróciła w pięcio-zeszytowym runie, który napisali DeMatteis i Giffen i jak widać po tym tomie, w fajnym stylu. Zresztą ci goście znali ją bardzo dobrze, ten pierwszy pracował nad nią w latach 1981-1984, a drugi od 1976 do 1977 roku. Wiedzieli więc co i jak, potrafili klasycznie do tego podejść, więc wrócili do starego, pierwszego składu. Ale że czasy nowe, to jednocześnie uwspółcześnili to wszystko, dostosowali do wymogów współczesnego rynku i wyszło im to naprawdę przyjemnie.

 


Ja wiem, wielu ten komiks może się całkowicie nie podobać. Wszystko to już bowiem pretekstowe, byle się pośmiać i pobawić niedobranym składem postaci, ale to właśnie takie miało być. Zresztą ci scenarzyści to wielcy artyści i potrafią zrobić coś dobrego nawet z tego. Bo niemal wszystkie komiksy superhero fabularnie pretekstowe są, te zaś przynajmniej opowiedziane były z jajem. No i ta zabawa scenarzystów może i jest głupkowata, ale zarazem i całkiem inteligentna, bo głupkowata to przecież nie znaczy głupia. I udziela się nam. Jakoś tak to wciąga, fajnie wchodzi, ma rozmach, bo to taki defendersowy event niemalże, coś wzorowane na „Erze Apocalypse'a”, z fajnie wykręconymi, piekielnymi wersjami znanych nam herosów i jest po prostu sympatyczne. Lepsze byłby, gdyby dać tym twórcom zrobić np. „Deadpoola” albo gdyby tak mogli jakiegoś nowego „Lobo” nam zaserwować, no to byłoby coś. Ale i tak jest spoko, acz wiadomo, trzeba to lubić, bo takie podejście nie każdego kupi.

 


No i tylko graficznie mi to nie do końca leży. Bo kreska jest zbyt cartoonowa i infantylna, by naprawdę fajnie wypaść, choć nie przeczę, stara się rysownik i idąc w takie klimaty w stylu Franka Quitelya momentami wypada całkiem do rzeczy. Szkoda tylko, że momentami i że jednak nie lepiej to wygląda. No i że polskie wydanie jakoś tak nie zachwyca, ale jak to SBM, tanio, sporo i niestarannie – czyli coś za coś. Dobrze, że rzecz mamy w ogóle wydaną po polsku, bo fajnie i przyjemnie było. Coś innego, niż większość serii – także pod takim względem, że tym razem jakimś cudem nie mamy nic z klasyki, choć objętość niewielka, bo tylko pięć zeszytów – i jakaś taka sympatyczna odskocznia, która zamiast udawać, że chce być oryginalna, po prostu bawi się tematem.

Komentarze