I jest trzeci tom serii Mignoli i Johnsona-Cadwella (no doba, Johnsona-Caldwella, bo Mignola to tu tylko okładkę machnął i służy za wabik).
Serii, która w sumie wspólnego tytułu żadnego nie ma, każda część nazywa się
inaczej niż poprzednie i czytać to można niezależnie od siebie. Ale jednak to
seria i to bardzo fajna. Rzecz przede wszystkim dla tych nie tylko grozę lubiących,
ale doskonale w jej klasyce obeznanych. Wiadomo, każdy kto zabawę formą i
grozą, taką z humorem, meta i puszczaniem oka lubi i ceni, znajdzie tu coś dla
siebie i będzie bawił się dobrze, ale to tacy horrorowi fanatycy jak ja będą
najbardziej zachwyceni.
Meinhardt, pan Knox i pani Van Sloan. Znacie ich. Ale czy wiecie, że nie byli jedyni? Teraz polują na duchy, potwory i inne takie, ale kiedyś, piętnaście lat temu, był w tym fachu ktoś jeszcze – czyli tytułowy Falconspeare, James Falconspeare, zabójca wampirów. Ale co się z nim stało? Jaki sekret skrywa jego nieobecność? Nadchodzi pora by się tego dowiedzieć, kiedy pojawiają się tajemnicze listy, które rzucają bohaterów w wir przygód i niebezpieczeństw!
Pierwszy tom tej serii miał być taką wariacja na „Nieustraszonych
pogromców wampirów” Polańskiego. I był. Ale to, co wyglądało, jak spełnienie
szczeniackich marzeń fanów, zmieniło się w autorski projekt, który nie wyrzeka
się tych inspiracji, ale bierze wszystko po swojemu i po swojemu to prowadzi. No
i fajnie. Okej, wolałbym, żeby całość robił sam Mignola, bo on jednak potrafi
takie o wiele lepiej - albo żeby więcej się tu udzielał, bo jednak mało ma z opowieścią wspólnego - ale i tak swój urok to to ma.
Obaj twórcy lubią grozę, lubią te klasyczne
klimaty i dobrze się tu czują (choć jeden tylko na okładce). Solowe komiksy Mignoli zawsze przypominały mi
trochę muzykę Roba Zombiego – bierzemy pełnymi garściami z horrorów, legend i
popkultury i mieszamy to w swoją własną całość, samoświadomą i bawiącą się tymi
odniesieniami. Podobnie jest tu, ale z większym luzem, humorem, satyrą i w ogóle.
A ten trzeci tom bynajmniej nie odpuszcza. Pogłębia sama opowieść, dorzuca coś
do niej, niczego nie rozkłada na czynniki pierwsze ani nie dekonstruuje, ambicji
większych nie ma, ale zabawa jest naprawdę udane i o to przecież chodziło.
Więc czytam i się bawię. Odnajduję te drobiazgi ukryte
tu i tam, nie nudząc się ani przez moment. Tu gęba czasem się uśmieje, tam coś
człowieka zaintryguje i zabawa trwa. A graficznie? No tu można się spierać, bo
kreska Mignoli na okładce to dla mnie samo gęste i komiksowe złoto w czystej
postaci, a już to, co w środki wyprawia Warwick Johnson-Cadwell dla mnie już
takie fajne nie jest. Ale w tym szaleństwie jest metoda i jest pewien urok,
klimat. Tylko trzeba się do tego przyzwyczaić, bo wykręcone to, specyficzne,
bardziej jakby szkicowane, z brakiem przejmowania się proporcjami czy perspektywą,
za to z konkretną dynamiką.
Jako całość jest dobrze, jest fajnie, jest
przyjemnie. Miło było to wrócić, popatrzeć, co tam wyczyniają postacie i co
jeszcze na nich czeka. No i miło będzie wrócić, jeśli powstanie kolejny tom, a
liczę, że powstanie.
Komentarze
Prześlij komentarz