Departament prawdy #4: Ministerstwo kłamstw – James Tynion IV, Martin Simmonds

DEPARTAMENT TAJEMNIC

 

„Departament prawdy”, najlepsza seria od Tyniona – jedyna właściwie naprawdę dobra z jego dorobku, z jaką miałem do czynienia, a sporo ich poznałem – na chwilę obecną osiąga swój finał. Co to znaczy? Mniej więcej tyle, że od ponad półtora roku w serii nie ukazało się nic nowego. Oczywiście ma powstać więcej, ma być dalej, ma być finałowy story arc, jeszcze w tym roku zresztą, w czerwcu podobno, ale na razie Tynion zajęty jest innymi, m.in. filmowymi projektami i seria pozostaje rozgrzebana. Tak czy inaczej jednak mamy ten czwarty tom, który zbiera ostatnie wydane dotąd zeszyty i fajnie jest. Trzyma to poziom, dostarcza rozrywki i to takiej klimatycznej, którą chce się chłonąć.

 

Departament Prawdy kontra Ministerstwo Kłamstw. Amerykańska instytucja i jej radzicki odpowiednik. A teraz Cole musi stawić czoła temu wszystkiemu, choć zdawało się, że ta wojna jest zakończona i przekonać się, co przyniesie przyszłość. Gdy wszystko zacina się zbiegać w jednym punkcie, a nikt – a szczególnie jego bliscy – nie jest bezpieczny, co jeszcze może się wydarzyć?

 

W sumie to zacznę od jednego zasadniczego minusa tej serii – mój podstawowy zarzut do twórczości Tyniona – bo lepiej zacząć od tego, czego jest mniej, czyli płaskich postaci. Ten scenarzysta już tak ma, że nieważne o kim pisze, czy robi superhero czy autorskie projekty, choć zawiera w postaciach wszystkie cechy, któe być powinny, robi z nich jakieś takie nijakie jednostki bez wyrazu, bez charakteru. Jakby opisywał kogoś nie mając o nim pojęcia i nie czując ani nie rozumiejąc kim i jaki jest. Wszyscy są więc do siebie bardzo podobni, a ja nie potrafię się zaangażować w ich losy ani utożsamić z nimi choćby częściowo.

 


Na szczęście w tej serii postacie są w zasadzie zbędne. Tu chodzi o świat, o wydarzenia i o mieszanie faktów, teorii spiskowych i fikcji spod szyldu fantastyki i horroru. Wiadomo, gdybyśmy mieli bohaterów z krwi i kości, byłoby jeszcze lepiej, ale seria stoi klimatem. Tym klimatem, który tak doskonale pamiętamy ze „Z archiwum X” – klimatem legendy miejskiej, dziwacznych teorii, spisków i wydarzeń rodem z magazynów paranormalnych. Tynion bierze tu wszystko to, szczególnie tro, co amerykańskie, bo Ameryka spiski uwielbia, bierze zimnowojenne lęki, które teraz ożywają na nowo, dorzuca coś od siebie i miksuje w rzecz, którą czyta się bardzo dobrze i której nastrój potrafi zachwycić.

 


A w tym spora zasługa świetnych ilustracji. Ilustracji realistycznych, ale odpowiednio abstrakcyjnych, klimatycznych i mających w sobie sporo szaleństwa. Wygląda to super, robi wrażenie i nie ma się do czego przyczepić. A sama seria, choć z pewnymi drobnymi minusami, warta jest poznania. A ten tom dodaje to i owo do mitologii, dopowiada różne kwestie i szykuje nas na to, co nadchodzi. Tak czy tak dobrze jest, fajnie było wrócić i warto będzie czekać na więcej.





Komentarze