Szop Rocket: Strażnik kluczowego kwadrantu – Bill Mantlo, Sal Buscema, Keith Giffen, Mike Mignola


SZOP SZPENIO: ROCKET ROLL

 

Zanim byli Strażnicy Galaktyki, Szop Rocket już istniał. Wymyślony przez Billa Mantlo, który mi osobiście jakoś do takich zabawnych postaci nie pasuje oraz Keitha Giffena (tak, tego współtwórcy Lobo), od lat ma się dobrze i w komiksach, i w filmach. A jak wyglądały jego początki? A no specyficznie, osobliwie, co dobrze pokazuje nam ten album zbierający różne jego debiuty i pokazujący, jak to wszystko się zaczęło. A zaczęło tak, że z pewnością rozczaruje tych, którzy oczekują od tego typu opowieści humoru, akcji i dynamiki rodem z obecnych komiksów czy filmów, bo nie tędy droga, jak się okazuje. Choć dla fanów klasyki to coś, co poznać powinni.

 

Szop Rocket. Dużo gada, dużo strzela i potrafi zrobić konkretną akcję. I robi akcję, oj robi. Spotyka się z Hulkiem, ale to jedno, ważniejsze jest kiedy tworzy zwierzęcą ekipę, która ma poradzić sobie z wojną zabawkarzy na Półświecie, szalonej planecie, gdzie nic nie jest normalne...

 

Więc tak, pierwotna wersja Szopa Rocketa debiutowała w czarnobiałej historii „The Sword in the Star! Stave 2: Witchworld!” z siódmego numeru „Marvel Preview” z tym, że teraz uważa się, iż nie był to ten Szop, którego znamy, a jego alternatywna wersja z innego uniwersum. I ta wersja według współczesnego kanonu nigdy więcej w komiksach się już nie pojawiła. Co ciekawe, ta krótka opowiastka była profesjonalnym debiutem Keitha Giffena, jako rysownika, dość niewprawnym, jeśli chodzi o kreacje postaci, ale całkiem klimatycznym. Fabuła? Dość naiwna, ale całkiem znośna, Mantlo dał radę. No i on napisał też całą resztę tego, co tu znajdziecie.

 

A co znajdziecie? A 281 numer „Hulka”, w którym Rocket debiutował już należycie - wtedy spójnie z tym, co powyżej, z wyraźnymi wątkami mówiącymi, że to ten sam szop. A potem jeszcze pierwszą miniserię postaci, czyli atrakcję numeru, z rysunkami Mike’a „Hellboya” Mignoli, który wtedy jeszcze starał się operować bardziej typowym stylem, co wychodziło mu dość osobliwie. Acz już coś w tym było. No i to określenie „osobliwie” przewija mi się tu nie raz i nie dwa, ale co zrobić, tak już jest w tym wypadku. Bo mamy tu do czynienia z iście kreskówkową historią, acz jednocześnie nieidącą tak bardzo w humor, jak by mogła. Trochę zarzut, bo jednak to szaleństwo powinno się łączyć z satyrą i bezkompromisowością, a nie łączy, ale nie jest źle.

 


W sumie, jak na swoje czasy, to dość oryginalna rzecz. Bajkowe, cartoonowe (acz uzasadnione) szaleństwo, kosmiczno-sensacyjna akcja, gadające zwierzęta, absurdy i jakąś taka mangowa estetyka, jakby Mignola chciał tu kopiować wielkie oczy i urok japońskich postaci. Graficznie, w całej tej specyfice, jest ciekawie, inaczej, niż w większości ówczesnych komiksów i całkiem nastrojowo. Czytając to, czułem się trochę tak, jak podczas seansu „Kaczora Howarda” – i to nie jest zarzut, ja akurat film i jego kicz sobie cenię.

 

W skrócie, ciekawie. Mogło być lepiej, Mantlo bardziej nadaje się do przyziemnych i poważnych historii, Mignola zaś woli inną, bardziej horrorową fantastykę, ale i tak wyszło całkiem przyjemnie. No ja lepiej bawiłem się, niż przy czytaniu „Strażników Galaktyki” Abnetta i Lanninga chociażby. I tylko przekład, redakcja etc. leżą i kwiczą. Bywa.

Komentarze