Batman: The Long Halloween - The Last Halloween#1: Law – Jeph Loeb, Eduardo Risso

OSTATNIE HALLOWEEN

 

Zaczęło się „Ostatnie Halloween”, czyli wielki finał halloweenowej trylogii Loeba (bo już nie Loeba i Sale’a, niestety, ten drugi odszedł z tego świata kilka lat temu i szkoda, bo jego prac mi w tym brakuje) i zarazem wielki powrót do opowieści po latach. Po tym, jak fajnie wypadł wypuszczony jakiś czas temu dodatek „Batman: The Long Halloween Special – Nightmares”, „The Last Halloween” wypada nawet lepiej. Nie jest jeszcze idealnie, nie porwało mnie tak, jak dwie poprzednie serie – ani to, co w tomie „Nawiedzony Rycerz” – ale dobrze jest i daję kredyt zaufania, choć obawiam się, jak to wszystko wypadanie dalej graficznie.

 

Kolejne Halloween w Gotham. I kolejne problemy. Raz, że nadal nie wiadomo, co z Dentami i jak wyglądały ich faktyczne powiązania z morderstwami Holidaya. Dwa, że do Gotham wrócił jeden z ocalałych członków rodu Falcone, a tu już na scenę wkracza Selina, która… No właśnie. Nawet Batman i wciąż docierający się w swojej roli Robin nie rozumieją jeszcze tego, co się z nią dzieje – jedno jest pewne: pojawił się kolejny naśladowca Holidaya. Chyba, że to prawdziwy Holiday, a w więzieniu siedzi nie ten, który powinien. Wreszcie po trzecie: dosłownie spod nosa rodziców znika James Gordon Jr., syn Gordona i… No i się zaczyna szaleństwo.

 

I to szaleństwo fajne jest w każdym calu. Mimo sporej ilości wątków, nie czuć tu pospieszenia, nie czuć natłoku ani chaosu. Wszystko ma swoje miejsce, a choć akcja pędzi na złamanie karku, nie brakuje momentów spokojniejszych czy skupionych na postaciach. Postaciach, swoją drogą, świetnie nakreślonych. Relacja Batmana z Robinem i to, jak rozwija się superbohaterowanie tego drugiego wypada fajnie, zwyczajne wtrącenia, jak rozważania na temat zmiany stroju ze względów pogodowych, przypominają mi rozkminy Spidera na temat kieszeni, co tylko dodaje całości posmaku realizmu. No i leci tak sobie, w szybkim tempie, z zagadką, którą intryguje, z klimatem, akcją i zagraniem na sentymentach.

 


I fajnie wypada to graficznie. Bo ja Risso (swoją drogą jest tu też miniwywiad z nim) uwielbiam, koniec, kropka. Wiem, że operuje stylem, jak połączenie kilku znanych estetyk, coś z Millera, coś z Mignoli, to znowu coś z… Paru by się wymieniło. Ale jest w tym też coś podobnego do prac Sale’a i to dobrze pasuje do komiksu. Fajne koloru, wyraziste, ale unikające fajerwerków – na szczęcie, bo ich tu nie potrzeba (ale wiadomo, Stewart – mistrz; wie co robi). Mam tylko obawy, że w kolejnych zeszytach może być gorzej, bo jednak każdy numer (a będzie ich dziesięć) ma robić ktoś inny. I są rysownicy, którzy by to fajnie pociągnęli, ale za kolejny numer odpowiada Klaus Janson, a ten niestety jako ilustrator wypada zawsze średnio i jakoś mi tu nie pasuje, ale pożyjemy, zobaczymy.

 


Tak czy tak, fajnie jest, fajny powrót i fajna historia. Już nie perełka, ale na tle wydawanych obecnie „Batków” jednak coś znakomitego. Więc z czystym sercem polecam i będę wracał (choć z recenzją dalszych numerów już pewnie po wszystkim, spoglądając na to, jako całość). Bo warte jest.

Komentarze