Wrocławska Abrakadabra – Gabriel Leonard Kamiński

SURREALIZM MAGICZNY

 

Abra abracadabra

I wanna reach out and grab ya

Abra abracadabra

Abracadabra

- Steve Miller Band

 

„Wrocławska Abrakadabra” to zbiór ledwie dziesięciu krótkich opowiadań – zbiorek właściwie, bo to niespełna 130 stron. Nic epickiego, nic rozbuchanego, rozpisanego na setki stron, miliony znaków. Nie, skromna rzecz, oszczędna, można nawet rzec, że ascetyczna, ale w całym tym ascetyzmie intrygująca, frapująca i robiąca wrażenie. Dla miłośników surrealistycznej, groteskowej literatury, gdzie to, co baśniowe wcale takie oderwane od naszego świata, od rzeczywistości i życia nie jest, to rzecz, po którą sięgnąć powinni.

 

Człowiek mieszkający w budce telefonicznej. I człowiek, który postanawia sprzedać Polskę za złotówkę. Pisarz, który w końcu ma nadzieję dokończyć swoje opowiadanie. I chłopak, który zakłada się, że przeleży w grobie przynajmniej dobę. Wszyscy oni i jeszcze więcej osób zaludniają strony tego zbioru, dając nam szansę poznać epizody z ich życia.

 

Krótkie teksty. Historie, jak kąski jedzenia wyrywane ze szwedzkiego stołu. Coś dla rozsmakowania się, ale nie przesycenia. Wychwycenia smaków, poczucia, jak się to wszystko rozpływa na języku, a potem hop i kolejny gryz, czegoś innego, ale bliskiego, dla odkrycia nowego doznania. A tych doznań jest w tym zbiorku wiele. „Wrocławska Abrakadabra” to z jednej strony rzecz spójna, bo utrzymana w zbliżonym klimacie, gdzie dziwność, groteska, realizm magiczny i równie magiczny surrealizm przesycają atmosferę tych historii, z drugiej Gabriel Leonard Kamiński eksploruje w tym wszystkim różne rzeczy, od mniejszych i większych tragedii jednostek i grup, po rzeczy lżejsze i zabawne. Są tu momenty nastawione na wzruszenia, są takie, mające skłonić do zadumy, są baśniowe, są też te bardziej przyziemne.

 

Jedną z rzeczy, którą cenię sobie w literaturze jest pomysłowość, której w obecnych czasach zwyczajnie brakuje. Jakieś nietypowe podejście, oferujące coś świeżego, coś innego. Większość autorów woli jednak bezpiecznie, woli – albo inaczej nie potrafi – iść w to, co typowe, być może dlatego, że to się sprzedaje, być może z tej prostej przyczyny, że jednak ich wyobraźnia ma solidne ograniczenia. Kamiński jest inny. Bierze pomysły, jak ze snów, chwyta się idei szalonych i niezwykłych, absurdalnych i buduje na nich coś, co do mnie trafia, co mnie rusza i co satysfakcjonuje. To moja bajka, śmiało mogę tak powiedzieć. Szaleństwo, które mnie ujmuje i kupuje, jako fana Lyncha, miłośnika prozy Kafki i wszystkich tych literackich – i nie tylko – enfant terrible, którzy właśnie na odrzuceniu typowości (między innymi, oczywiście) budowali swoje niepokorne dzieła. Kamiński takim niepokornym dzieckiem nie jest, właściwie, mimo czasem mocniejszej tematyki, jest pisarzem łagodnego podejścia, ale jego absurdalność, czasem bardziej symboliczna, czasem dosłowna, robi robotę.

 

Nie chcę Wam tu za wiele zdradzać, bo teksty są krótkie, a zarówno odkrywanie ich treści, nieoczywistości, jak i analizowanie tego wszystkiego to przecież największa frajda, więc w tym miejscu o zawartości, przesłaniu, symbolice i tym podobnych elementach po prostu przestanę już opowiadać. Powiem za to, że Kamiński świetnie to wszystko opisuje. Wie, jak chce to zrobić, ale przy okazji także i potrafi. Ma już też wykształcony styl, którym dobrze operuje. Styl to prosty, ale krwisty, treściwy, przyjemny w odbiorze. Nie za lekki, nie za ciężki. Ładnie to wszystko od strony technicznej i treści ze sobą współgra i tworzy przyjemną całość. Do tego mamy dobre wydanie, standard, ale jakoś ta okładka mnie urzekła, a i przyjemne ilustracje w środku dobrze całości dopełniły. Więc? Więc warto. Nic więcej dodawać nie trzeba.

Komentarze