INDUKCJA SZOKU
Jakież to
szczęście wieść niewinny żywot.
Być
umarłym dla świata i tym się nie martwić.
O!
Wieczna jasności wolnego umysłu!
Modlitw
jesteś godna, choć prośbami gardzisz.
- Alexander Pope
Jak tak liczę, to już moja dwudziesta piąta książka
Palahniuka (okej, do książek wliczam tu komiksowe „Fight Club” 2 i 3, bo czemu
nie), więc w sumie taki mały jubileusz mi wyszedł. A sama powieść? Cóż, na
jakiś jubileusz mogłaby się nadać, bo, jak większość ostatnich dzieł autora,
także ona wydaje się pewnym przekrojem przez jego twórczość. Powracające
motywy, wątki, schematy… Wszystko, co znajdziemy na stronach tej powieści, w
jego twórczości już było. Było raz lepiej, raz gorzej, teraz jest całkiem
dobrze, bardzo dobrze, ale nie jest to najgenialniejsza z pozycji czołowego
literackiego nihilisty. To raczej poziom poprzedniej książki, nieco brakuje tu
świeżości choćby „Invention of Sound”, acz nadal wchodzi to smakowicie, bawi,
trzepie po głowie, karci i oferuje katharsis. A przede wszystkim serwuje masę
szaleństwa i rzeczy do zadumy.
Główną bohaterką jest nastoletnia Samantha Deel,
dziewczyna, która po tym, jak rodzice nie chcą więcej inwestować w jej śpiew, z
którym wiązała wielkie nadzieje na przyszłość, woli się ogłuszyć i nie słuchać
świata, jak świat nie słucha jej. Dziewczyna z nadwagą(?). Z problemami.
Dziewczyna, której chłopak popełnia samobójstwo, zostawiwszy jej tajemniczą
książkę zatytułowaną „Twój praktyczny przewodnik po Zieleńszych Pastwiskach” z
dedykacją „ta książka to twoja przyszłość”, a potem przyjeżdża po nią
samochodem. A samobójstw jest więcej. Więcej kolejnych śmierci kolejnych
nastolatków, przed którymi malowała się świetlana przyszłość. Kolejnych zgonów
związanych z nauczycielką, nazywaną przez wszystkich Śmiercią Szkarłatną –
każdy uczeń, którym się ona zainteresuje, kończy jako samobójca, a teraz Śmierć
Szkarłatna zwróciła uwagę na Samanthę i…
Czym są Zieleńsze Pastwiska? Kim jest Pies Wojny i
dlaczego Sam go słyszy? Dlaczego książki takie, jak „Moby Dick” i „Jayne Eyre”,
książki jak „Zabić drozda”, „Małe kobietki” i „Buszujący w zbożu” są palone?
Dlaczego ktoś chce, żeby wszyscy znów czytali „Moby Dicka”? I czy ta książka
rzeczywiście może cię otruć?
Awokado!
Palahniuk swoją powieść zaczyna od ostrzeżenia, że
książka może zatruć czytelnika, więc co pewien czas trzeba myć ręce mydłem i ciepłą
wodą, a także pod żadnym pozorem nie należy dotykać oczu i ust w trackie lektury.
Czym jest to całe zatrucie ERE (czy, jakbym ja się na to uparł, gdybym brał się
za przekład „zatrucie REC”), to już okazuje się potem. Ale sam ta notka, ten
wstęp, niby drobiazg, a już wprowadza w klimat opowieści. Niby nic takiego, a z
miejsca pokazuje nam z jakim autorem, jaką prozą i jednocześnie z jakim
metatekstualnym oddziaływaniem na czytelnika mamy tu do czynienia. Bo
metatekstualna jest ta powieść, powieść skrojona na wzór poradników motywacjach,
pełna haseł pokroju „dobra robora”, „teraz możesz się nagrodzić” itp.,
przetykanych cytatami z „Biblii”, fragmentami „Greener Pastures” i wyimkami z
dzieł innych autorów. Jednocześnie mamy tu poradnik psychologiczny, przewodnik
po indukcjach – wizualnej, szokowej, hipnotycznej etc. – który z jednej strony pokazuje
czytelnikowi te metody wpływania na umysł, by ludzie robili to, co chce
wprowadzający ich w ten stan, a z drugiej stara się je zastosować na
czytelniku. Mało tego, rzecz jeszcze mocniej idzie w takie meta, kreśląc
paralele między fikcyjną prozą Palahniuka, a kolejnymi w jego karierze
odniesieniami do „Mein Kampf” i nieznanego dotąd wpływu książki Hitlera na czytelników.
To, oczywiście, nie wszystko. Widać tu stałe tematy
dla autora (autodestrukcja dla ratowania siebie) i te mniej wykorzystywane (zwierzę
mocy z „Fight Clubu” czy anioły stróże z „Pełni piękna” przyjmują tu formę
dżinów, duchów opiekuńczych etc.), wraca temat rodziny królewskiej („Not
Forever But For Now”) czy bezpieczne słowo („Udław się”), widać pewną potężną
organizację poszukującą uzdolnionych ludzi (niczym twór Tylera z „Fight Club
2”), widać odniesienia do filozofii (znów Campbell, ale do tego jeszcze wrócę),
widać elementy religijne, acz przekonwertowane przez typowe dla Palahniuka kontrowersje
i ciekawostki historyczne (tych ciekawostek jest zresztą mnóstwo z różnych dziedzin,
psychologii i medycyny w szczególności), masa popkulturowych odniesień… Ta
powieść, jest jak jej okładka (swoją drogą jedna z najlepszych oryginalnych
okładek do jego prozy, fajnie odnosząca się do powracających w trakcie motywów)
– witraż, ale złożony nie z kolorowych szkiełek, a popkulturowych elementów. Tu
„Matrix” ubrany w konwencję przebudzenia poprzez samobójstwo spotyka się z
„X-Menami”. Tu też Palahniuk na nowo przepisuje samego siebie – powieść
„Greener Pastures” to był eksperyment literacki, którego pierwsze rozdziały
Chuck udostępniał na swoim substacku za darmo, resztę trzeba było kupić. Ale to
była inna historia, choć ta sama.
Poza tym czytając losy Samanthy – może przez to, że
akurat siedziałem wieczorami nad serialem „Cobra Kai” – jakoś nie mogłem wyzbyć
się skojarzeń z serialową Samanthą, jakby Palahniuk oglądał akurat to samo, a
kiedy w powieści wspomniany został pan Miyagi (Chuckowi „Karate Kid” posłużyło
jako ilustracja campbellowskiego konceptu drugiego ojca i drugiej matki
dopełniających wychowania), już w ogóle zrobiło swoje. Przypadek? Zbieg okoliczności?
A może po prostu jednak gustujemy w podobnych elementach? Przede wszystkim
jednak to pewna zdolność Palahniuka objawiająca się zarówno tym, że po imieniu
potrafi nazwać rzeczy, których my nie umiemy, jak i odnieść do rzeczy wspólnych
dla niego i odbiorców, przez co zyskuje lepszy kontakt z nimi, lepiej do nich
trafia i w ogóle. Oczywiście wszystkiego wymieniać nie ma sensu, ale dodam, że
Palahniuk buduje na tym intrygującą fabułę, która jak na niego jest
jednocześnie zadziwiająco prosta, tworzy zagadkę, a potem oferuje nam
odpowiedzi na większość pytań już w okoniach strony 65, by… No właśnie, co
dalej?
A to już zupełnie inna kwestia, ale na nudę nie
znajdziecie tu miejsca. Chuck nawet jazdę samochodem potrafi opisać w ekscytujący
sposób – w czym przemawia przez niego zarówno fascynacja otoczeniem, w jakim
się to odbywa, jak i jego prywatne lęki – a i tym razem, po tym, jak nieudolnie
wyszło mu to w „Opętanych”, pokazuje się z niezłej poetyckiej strony. Żeby
jednak powiedzieć coś więcej, muszę wejść w spoilery, więc jak chcecie ich
uniknąć, wiecie co robić. A wracając do książki… To co dzieje się w dalszej
części, a szczególnie już po wolcie z okolic strony 130 (wolcie dość oczywistej,
jakby kogoś kwestia ta interesowała), to już połączenie tego, co wcześniej już się
tu działo, czyli też między innymi iście disnejowskich bajek czy „Alicji w
krainie czarów” z „Incepcją”, a wreszcie „Zakochanym bez pamięci”, gdyby
„Zakochany bez pamięci” był wypełniony scenami z sensacji i horrorów, z
„Teksańską masakrą piłą mechaniczną na czele”. To wszystko jednak z każdą stroną
pokazuje nam, że rzecz jest oparta na schemacie dylogii „Potępieni” / „Przeklęci”,
której koncept w zasadzie ukradł Palahniuk z vonnegutowego „Śniadania mistrzów”
(jak postacie ukradł z „Klubu winowajców”). Tu też w pewnym sensie bawi się
jednym ze swoich ulubionych konceptów, czyli kwestią tożsamości. W „Fight
Clubie” nigdy nie poznaliśmy bohatera z imienia, co miało znaczenie dla jego
drugiej tożsamości, w „Potępionych” główna bohaterka w zasadzie nie istniała,
okazujące się jedynie tworem literackim, a to tylko dwa przykłady, było tego
więcej. Tu zaś docieramy w pewnej chwili do momentu, kiedy odkrywamy, że
bohaterka, którą doskonale znamy wcale nie musi się tak nazywać, wcale nie musi
być nawet bohaterką – może jest bohaterem, kto wie, a my w zasadzie nic o niej
nie wiem. Ale resztę musicie odkryć sami. Dodam tylko, że Chuck zastosował tu
trick, który lubię – jak w „Rancie”, po wielkiej wolcie, wraca w zasadzie na
normalne tory, jakby nic się nie zmieniło, choć zmieniło się wszystko. I
ciągnie dalej ten swój kram, coraz mocniej idąc w meta, ale traktując to, jak
realizm. Co mi osobiście bardzo pasuje.
Koniec spoilerowania.
Czy powieść zaskakuje? Bo to jedna z kluczowych
rzeczy, jakich oczekuje się od palahniukowej prozy. Autor co prawda uwielbia co
i rusz dawać nam domyślać się różnych rzeczy w trakcie lektury jeszcze zanim
powie je wprost – to jedna z jego metod zabawy z czytelnikiem, wynagrodzenia go
poprzez zaoferowanie mu poczucia, że jest mądrzejszy od postaci – ale jednak
jego proza zasadza się na zaskoczeniach. Na woltach. Przewrotności. (Dlatego
tak zawodziło „Powiedz wszystko”, którego woltę rozgryzłem od razu). Więc czy
zaskakuje tym razem? I tak, i nie. Chuck jest trochę, jak stary pies, który zna
masę sztuczek, ale nowych się już nie nauczy, więc konwertuje te stare, ale ja
już znam je tak dobrze, że jednak w większości nic mnie tu nie zaskoczyło. Przewidziałem
niemal wszystko poza tożsamością Psa Wojny. I poza pomniejszymi drobiazgami.
Wszystkie te wielkie wolty zatem, które następują i zmieniają cały obraz
opowieści, były dla mnie dość oczywiste, choć mniej, niż w „Powiedz wszystko”.
co nie zmienia faktu, ze bawiłem się bardzo dobrze.
Palahniuk zaserwował tu bowiem wiele wyśmienitych
scen (jak choćby tę z zestrzeleniem czegoś z drzewa, czy z próbą uratowania wisielca
wspinając się po nim do pętli, która coraz mocniej się zaciska), wiele prawd o
ludziach, swój komentarz na temat systemu szkolnictwa, rozważania na temat
wolnej woli, wiary, religii i konceptu złotej klatki, a przede wszystkim
władzy, podlane odniesieniami od filozofii i klasyki literatury. Bo „Shock Induction”
to nie tylko satyra, ale też i osobisty list miłosny Palahniuka do książek, do
pisarstwa, do mocy słowa, mocy autora, mocy literatury, która ratowała mu życie
i psychikę w czasach, gdy po szkole średniej nie stać go było na studiowanie. I
z tą klasyką, z tymi klasykami Chuck podejmuje polemikę, pozwalając sobie nawet
odtworzyć to i owo z ulubionych lektur.
W skrócie: bardzo dobra książka. Nie wybitna, ale
takiej już Palahniuk nie napisze, a szkoda, ale nadal znakomita, z głębią, z
przesłaniem, z inteligencją podana. Ma swoje minusy, ma swoje wpadki, ma
naciągane momenty, ale ma masę wdzięczności, ma siłę wyrazu i nadal robi
wrażenie. Więc niezmiennie warto, tym bardziej w czasach, gdy literatura jest
coraz niższych lotów i ambicji boi się, jak ognia.
A na koniec jeszcze jedna sprawa. Zacząłem od
liczb, od ilości dzieł Chucka, to i tym skończę. Bo drażni mnie, że wydawca
wspomina w notce na okładce o piętnastu powieściach Palahniuka. Piętnastu,
chociaż ta jest już osiemnasta, co łatwo potwierdzić zaglądając tylko do
podanego w powieści spisu dzieł autora. Skąd takie liczby? A no widać komuś się
nie chciało, ktoś olewa sprawę i ogarnia takie rzeczy chyba na zasadzie
„kopiuj-wklej” dawnych notek (choć trzeba oddać, że wcześniej przez kilka
powieści mieliśmy liczbę czternaście, więc jakiś postęp jest). Spuszczę już na
to zasłonę milczenia.
Komentarze
Prześlij komentarz