SKOPAĆ
DUPĘ
Millar. Albo się go kocha, albo nienawidzi.
człowiek instytucja, facet, który w swoich komiksach tworzy historie
nieoczywiste, pełne przemocy i dosadnej brutalności, ale skupione przede
wszystkim na dekonstrukcji mitu superbohaterów i zadaniu pytania „co by było,
gdyby herosi rzeczywiście istnieli?”. Niby standard, od tego zaczął się w
zasadzie Marvel, pytali o to nieraz też prawdziwi giganci, jak Frank Miller czy
Alan Moore, a mimo to Millar jeszcze potrafi wycisnąć z tematu coś fajnego, a niekiedy
świeżego. I często przy okazji mającego ten element zaskoczenia, twistu etc., który
podkręca przyjemność z lektury. W efekcie powstają rzeczy, które mają w sobie
coś. Mają dobrą zabawę schematami, metatekstualne podejście, sporo prawdy i
dają mnóstwo frajdy przede wszystkim tym, którzy od komiksu chcą czegoś więcej niż
patosu, sztampy, powtórek i wyrugowanej intelektualnie akcji. A „Kick-Ass”,
choć parę niedociągnięć ma (można by lepiej umotywować wątki ze stratą kostiumu czy jakoś pokazać jak te wszystkie urazy Dave tłumaczy choćby ojcu, bo tłumaczyć ma co), to jedno z najlepszych dzieł Millara, pastisz na
superhero, satyra na komiksowych maniaków i herosów, a jednocześnie piękny hołd
dla gatunku, który jest jak filmy Tarantino – przerysowany w swej przemocy, ale
jakże w tej rzezi ujmujący i wdzięczny.
Dave Lizewski jest dzieciakiem, jakich na pęczki. Ani
ładny, ani popularny, żaden z niego geniusz. U dziewczyn nie ma szans, zabłysnąć
też nie jest w stanie, ma dwóch kumpli, z którymi się włóczy i świat komiksów,
do których ucieka. I to właśnie on pewnego dnia wpada na pomysł, żeby zostać
superbohaterem. Bo czemu nie? Nikt tego nie próbował, a to przecież taka fajna sprawa.
Nie ma mocy, zbytniej sprawności fizycznej też nie posiada, ale kupuje w sieci
strój płetwonurka, przebiera się, bierze broń, rusza w miasto i… i kończy w szpitalu
w stanie krytycznym, pobity, dźgnięty nożem i przejechany przez samochód. Postanawia
rzucić fach superbohatera, ale nie za bardzo mu to wychodzi. W końcu zaczynać czuć
z tego radość, bawi się, uzależnia, zdobywa sławę, ale wkrótce pojawiają się
prawdziwe problemy, którym ktoś taki, jak on nie podoła. No i na scenę wkraczają…
oni…i nic już nie będzie takie samo.
Millar to gość, który umie. No i jeden z najlepszych
współczesnych scenarzystów. W sumie, czego nie weźmie w ręce, zmienia się to w
złoto - tworząc „Ultimate X-Men” dał nam komiks do dziś uważany za jeden z
najlepszych o mutantach, biorąc się za Wolviego zaoferował nam „Wroga publicznego”,
ale przede wszystkim „Staruszka Logana”, a „Wojną domową”, opartą na zgranych
schematach konfliktu na linii polityka-herosi udowodnił, że Moore i Miller
wcale nie wyeksploatowali go do cna. A przecież napisał jeszcze takie rzeczy,
jak „Superman: Czerwony syn”, „Authority” (jego historia „Narodziny” uważana
jest za najlepszą z serii), „Ultimates” (mocno czerpano z tej serii w kinowych „Avengersach”,
ale nawet się do niej nie zbliżono) itp. itd. Ba, wspomniany „Logan” i „Wojna”
to jedne z najlepiej sprzedających się komiksów w dziejach.
No i jest też „Kick-Ass”, rzecz oparta na pomyśle
starym, jak samo superhero. I tak samo prostym. Nastolatek wdziewa kostium i
walczy ze złem. Z tym, że tu mamy to meta podejście, całe to korespondowanie z
gatunkiem, z jego najważniejszymi przedstawicielami, ale i czytelnikiem, który najczęściej
jest taki, jak Dave. Są tu smaczki, są odniesienia, są nawiązania. Jest w
zasadzie historia komiksu w jednym – a przynajmniej jego początkowego etapy,
tak gdzieś samej Złotej Ery z odrobiną ery Srebrnej – gdzie pojawia się bohater,
potem kolejni, ustalony zostaje status quo wszystkiego, zarysowane
najważniejsze elementy, w końcu heros przeżywa kryzys, ale też i robi team-up z
innymi, aż w końcu musi wykazać się heroizmem ponad własne siły, by… No i tu
mamy już Millarowskie podejście, bo wiele dobrego z tego nie wynika, zyskuje
arcywroga itp. A wszystko to podane w stylu Quentina Tarantino. Bo rzecz jest
krwawa i brutalna, wulgarna, dialogi są znakomite, a akcja konkretna i
brutalna. Ale czego się spodziewać po historii, gdzie dzieciaki walczą z
gangsterami? Prawdziwy bandzior będzie torturował, zabijał bez wahania,
okaleczał – no i dokładnie to ma tu miejsce.
No i graficznie to zupełnie moja bajka. Ja wiem, że
Romitę Jr. można nie lubić, bo rysuje specyficznie i wiem też, że potrafi skiepścić
masę rzeczy w komiksach, ale jednocześnie jest mistrzem rysowania wszelkiej maści
urazów, obić, opuchniętych mord i fizycznej dewastacji. Poza tym szanuję go za
wybranie własnego stylu, za pójście pod prąd. I za pewną bezkompromisowość. Jest
w tym dużo uproszczenia, ale i dużo dynamiki. Jest też doskonały kolor, który
tam, gdzie Romita zostawił biel i pustkę, nadaje klimat, detal i coś, co wpada
w oko. No i mamy dobre wydanie, chociaż czasem jakość druku, a zwłaszcza
kolorów nie tyle mogła, ile powinna być lepsza. Ale sam komiks zacny, fajnie,
że mamy po polsku całą serię. I tylko szkoda, że Mucha nie pokusiła się o
wydanie spin-offa „Hit-Girl” (nie mówię o tym, co mamy w drugim tomie a cyklu
miniserii robionych przez różnych artystów, zarówno Millara, jak i np. Kevina
Smitha, Petera Milligana czy Jeffa Lemire’a). A i jeszcze marzyłoby mi się, żebyśmy
dostali „Crossover” i „Big Game”, ale to już inna bajka.
Komentarze
Prześlij komentarz