Kick-Ass - Mark Millar, John Romita Jr.

SKOPAĆ DUPĘ

 

Millar. Albo się go kocha, albo nienawidzi. człowiek instytucja, facet, który w swoich komiksach tworzy historie nieoczywiste, pełne przemocy i dosadnej brutalności, ale skupione przede wszystkim na dekonstrukcji mitu superbohaterów i zadaniu pytania „co by było, gdyby herosi rzeczywiście istnieli?”. Niby standard, od tego zaczął się w zasadzie Marvel, pytali o to nieraz też prawdziwi giganci, jak Frank Miller czy Alan Moore, a mimo to Millar jeszcze potrafi wycisnąć z tematu coś fajnego, a niekiedy świeżego. I często przy okazji mającego ten element zaskoczenia, twistu etc., który podkręca przyjemność z lektury. W efekcie powstają rzeczy, które mają w sobie coś. Mają dobrą zabawę schematami, metatekstualne podejście, sporo prawdy i dają mnóstwo frajdy przede wszystkim tym, którzy od komiksu chcą czegoś więcej niż patosu, sztampy, powtórek i wyrugowanej intelektualnie akcji. A „Kick-Ass”, choć parę niedociągnięć ma (można by lepiej umotywować wątki ze stratą kostiumu czy jakoś pokazać jak te wszystkie urazy Dave tłumaczy choćby ojcu, bo tłumaczyć ma co), to jedno z najlepszych dzieł Millara, pastisz na superhero, satyra na komiksowych maniaków i herosów, a jednocześnie piękny hołd dla gatunku, który jest jak filmy Tarantino – przerysowany w swej przemocy, ale jakże w tej rzezi ujmujący i wdzięczny.

 

Dave Lizewski jest dzieciakiem, jakich na pęczki. Ani ładny, ani popularny, żaden z niego geniusz. U dziewczyn nie ma szans, zabłysnąć też nie jest w stanie, ma dwóch kumpli, z którymi się włóczy i świat komiksów, do których ucieka. I to właśnie on pewnego dnia wpada na pomysł, żeby zostać superbohaterem. Bo czemu nie? Nikt tego nie próbował, a to przecież taka fajna sprawa. Nie ma mocy, zbytniej sprawności fizycznej też nie posiada, ale kupuje w sieci strój płetwonurka, przebiera się, bierze broń, rusza w miasto i… i kończy w szpitalu w stanie krytycznym, pobity, dźgnięty nożem i przejechany przez samochód. Postanawia rzucić fach superbohatera, ale nie za bardzo mu to wychodzi. W końcu zaczynać czuć z tego radość, bawi się, uzależnia, zdobywa sławę, ale wkrótce pojawiają się prawdziwe problemy, którym ktoś taki, jak on nie podoła. No i na scenę wkraczają… oni…i nic już nie będzie takie samo.

 

Millar to gość, który umie. No i jeden z najlepszych współczesnych scenarzystów. W sumie, czego nie weźmie w ręce, zmienia się to w złoto - tworząc „Ultimate X-Men” dał nam komiks do dziś uważany za jeden z najlepszych o mutantach, biorąc się za Wolviego zaoferował nam „Wroga publicznego”, ale przede wszystkim „Staruszka Logana”, a „Wojną domową”, opartą na zgranych schematach konfliktu na linii polityka-herosi udowodnił, że Moore i Miller wcale nie wyeksploatowali go do cna. A przecież napisał jeszcze takie rzeczy, jak „Superman: Czerwony syn”, „Authority” (jego historia „Narodziny” uważana jest za najlepszą z serii), „Ultimates” (mocno czerpano z tej serii w kinowych „Avengersach”, ale nawet się do niej nie zbliżono) itp. itd. Ba, wspomniany „Logan” i „Wojna” to jedne z najlepiej sprzedających się komiksów w dziejach.

 


No i jest też „Kick-Ass”, rzecz oparta na pomyśle starym, jak samo superhero. I tak samo prostym. Nastolatek wdziewa kostium i walczy ze złem. Z tym, że tu mamy to meta podejście, całe to korespondowanie z gatunkiem, z jego najważniejszymi przedstawicielami, ale i czytelnikiem, który najczęściej jest taki, jak Dave. Są tu smaczki, są odniesienia, są nawiązania. Jest w zasadzie historia komiksu w jednym – a przynajmniej jego początkowego etapy, tak gdzieś samej Złotej Ery z odrobiną ery Srebrnej – gdzie pojawia się bohater, potem kolejni, ustalony zostaje status quo wszystkiego, zarysowane najważniejsze elementy, w końcu heros przeżywa kryzys, ale też i robi team-up z innymi, aż w końcu musi wykazać się heroizmem ponad własne siły, by… No i tu mamy już Millarowskie podejście, bo wiele dobrego z tego nie wynika, zyskuje arcywroga itp. A wszystko to podane w stylu Quentina Tarantino. Bo rzecz jest krwawa i brutalna, wulgarna, dialogi są znakomite, a akcja konkretna i brutalna. Ale czego się spodziewać po historii, gdzie dzieciaki walczą z gangsterami? Prawdziwy bandzior będzie torturował, zabijał bez wahania, okaleczał – no i dokładnie to ma tu miejsce.

 

No i graficznie to zupełnie moja bajka. Ja wiem, że Romitę Jr. można nie lubić, bo rysuje specyficznie i wiem też, że potrafi skiepścić masę rzeczy w komiksach, ale jednocześnie jest mistrzem rysowania wszelkiej maści urazów, obić, opuchniętych mord i fizycznej dewastacji. Poza tym szanuję go za wybranie własnego stylu, za pójście pod prąd. I za pewną bezkompromisowość. Jest w tym dużo uproszczenia, ale i dużo dynamiki. Jest też doskonały kolor, który tam, gdzie Romita zostawił biel i pustkę, nadaje klimat, detal i coś, co wpada w oko. No i mamy dobre wydanie, chociaż czasem jakość druku, a zwłaszcza kolorów nie tyle mogła, ile powinna być lepsza. Ale sam komiks zacny, fajnie, że mamy po polsku całą serię. I tylko szkoda, że Mucha nie pokusiła się o wydanie spin-offa „Hit-Girl” (nie mówię o tym, co mamy w drugim tomie a cyklu miniserii robionych przez różnych artystów, zarówno Millara, jak i np. Kevina Smitha, Petera Milligana czy Jeffa Lemire’a). A i jeszcze marzyłoby mi się, żebyśmy dostali „Crossover” i „Big Game”, ale to już inna bajka.

Komentarze