MARNA
WIEŻA
„Armadillo”. Kiedy przeczytałem opis tej książki,
kiedy ją zobaczyłem, pomyślałem, że to taka polska odpowiedź na kingowską
„Mroczną Wieżę”. Jak bardzo jednak to rzecz udająca przygody Rolanda okazało
się dopiero w trakcie lektury. I nie wyszło jej to na dobre. Może gdyby tak
jeszcze Orlewski trzymał się tej estetyki, byłoby dobrze… Albo wróć, byłoby
nieco lepiej, bo to jednak zgrane schematy (poza tym miejscem, gdzie zbiegają
się wszystkie rzeczywistości, które aż bije po oczach) – dobrze by nie było, bo
autor wymyślać fabuł, a potem je nie za bardzo potrafi – on jednak postanowił
wrzucić do tego wora wszystko, co przyszło mu do głowy, a całość oprzeć na
twórczości Roberta W. Chambersa rozbudowującej lovecraftowską mitologię,
powrzucał do tego współczesne wiedźmy-lesbijki, westernowe miasteczko będące
swoistym limbo i masę innych rzeczy. Wreszcie upchnął to na tak niewielkiej
ilości stron, że opowieść, choć o fabule skomplikowanej niczym konstrukcja cepa
jest rwana i chaotyczna, bohaterowie zaś nakreśleni tak bez jakiegokolwiek
charakteru (o jakimkolwiek rysie psychologicznym nie macie co tu marzyć), że
nic nas nie obchodzą i wszystkie są nijakie i zaserwował jako podlaną seksem,
który miał ją chyba sprzedać powieść. Z tym, że nie czyta się tego jak
powieści, a książka, chociaż nie spodziewałem się po niej nic dobrego, zawiodła
o wiele bardziej, niż się obawiałem.
Kiedyś coś poszło nie tak. W XIX wieku do Armadillo,
miasteczka na Dzikim Zachodzie, przyjechało czterech rewolwerowców. Napad na
bank, który planowali poszedł jednak nie tak, a bankier mag zmienia jednego z
nich, Toma, w upiornego kościotrupa o płonących oczach. Na tym jednak nie
koniec – zaszło tam coś jeszcze, a całe miasteczko zmieniło się w swoiste
limbo, piekło między światami, zaludnione przez trupy i upiory niezdolne
umrzeć, ani nic w swoim nie-życiu zmienić.
Czasy współczesne. Zaklęcie rzucone na Armadillo
zaczyna słabnąć i Tom w końcu jest w stanie uciec ze swojego więzienia. Zbiega
się to z pojawieniem w mieścinie współczesnej czarownicy, która ma do niego
pewną sprawę. Tom nie wie jeszcze, w co się wpakuje, ani dokąd go to zawiedzie…
Już opis tej książki nie brzmi ciekawie, ale z
opisami czasem tak bywa. Dałem szansę, zacząłem czytać, początek zły –
kiczowata czarownica, tandetnie i beznadziejnie skrojone Armadillo, postacie
bez wyrazu – ale co tam, spróbujemy dalej. Dalej jednak było tylko gorzej. Nic
się tu nie kleiło, nic nie dawało frajdy, mało stron, duża czcionka, sporo
dialogów, więc powinno iść szybko, ale nie szło, męczyło, nużyło, żenowało.
Doczytałem, bo nie lubię zostawiać rozgrzebanych lektur i w końcu każdą
dociągnę do ostatniej strony, ale nie było warto. Czytałem kiedyś jedno
opowiadanie Orlewskiego w „Fantastyce” i wtedy mi nie podeszło. Nie pamiętam
tekstu, ale lata temu pomyślałem, jakim cudem ten tekst się dostał do magazynu.
Odpowiedzi nie znalazłem, ale dziś widzę, że tamto opowiadanie było jednak
niezłe w porównaniu z tym „dziełem”.
Dlaczego? Zacznijmy od tego, że sama książka pisana
jest w dziwny, niczym nieuzasadniony sposób. Autor zaczyna jakiś wątek, nagle
szybko go kończy, urywa, porzuca wręcz, jakby nie miał pomysłu i przeskakuje do
innego, mającego jakby stanowić kontynuację poprzedniego, ale nijak się tu nic
nie klei. Także gatunkowo. Przez chwilę jest western, przez chwilę horror,
zaraz potem nieco urban fantasy a może dark fantasy o magii, a kilka stron
dalej mamy opowieść drogi, ale w klimacie krwawej jazdy z mordercą, by potem
zmieniło się to tandetny erotyk, ale poprzedzony sensacją z okultystyczną nutą…
A to, co tu wymieniam to ledwie pierwsze czterdzieści stron. Poważnie. Potem
Orlewski wraca do niektórych wątków, ale niewiele z tego wynika, próbuje to
sklecić, pokazać, że jednak coś się tam więcej kryło, ale wygląda to jakby
pozszywał ciuch z kilku niepasujących do siebie szmat, zobaczył, że wygląda,
jak coś, co pies wywlókł ze swojej budy, więc dokleił na siłę kilka łat i ma
nadzieję, że to wystarczy. Naiwna to nadzieja, próżna. I tylko jeszcze gorzej
szkodzi książce.
Tym bardziej, że podane jest to stylem bardzo
słabym. A może inaczej – mieszanką mniej lub bardziej słabych fragmentów
posklejanych do kupy, niekiedy przerywanych jakimś fajnym zdaniem czy akapitem.
W nowelce Stephena Kinga „Ciało” jest taki fragment, gdzie bohater pokazuje
swoją twórczość – nie umie jeszcze dobrze pisać, serwuje więc kiepskie
stylistycznie opowiadanie, ale są ta fragmenty dobre, zwiastujące, że coś z
jego pisarstwa może być. Podobnie wygląda „Armadillo”, ma fragmenty, które
pokazują, że coś z tego mogłoby być, ale większość wygląda, jak fanfik napisany
przez niezbyt utalentowanego nastolatka. Styl nie ma własnego charakteru, jest
przy tym zbyt prosty, by wciągnąć, zbyt infantylny, z kiepskimi, sztucznie
brzmiącymi dialogami. O dziwo dużo w tym wszystkim zbędnych słów i zwrotów,
chociaż Orlewski pisze bardzo skrótowo, powierzchownie, bez rozpisywania się,
bez literackiego dopracowania – czasem brzmi to jak streszczenie, czasem, jak
opowiadanie, które musiało zostać mocno pocięte i czuć w nim duże braki. Przede
wszystkim jednak brak tu pisarskiego wyczucia, brak umiejętności i brak
zdolności planowania fabuły.
Wspominałem o seksie w tej książce i… cóż, sceny
erotyczne to wypadowa samczej naiwności, podszytej brakiem doświadczenia
innego, niż popkulturowe oraz mokrych marzeń nastolatka, który naoglądał się dorwanych
gdzieś pokątnie erotyków i starych grafik z heroic fantasy, gdzie faceci
twardzi i umięśnieni, a kobiety seksowne i skąpo odziane i uważa, że tak to w
życiu wygląda. Ktoś powie, że to hołd dla klasyki, ale żeby był hołd, trzeba
wejść z tą klasyką w polemikę, puścić oko do czytelnika etc., a nie jedynie
podkraść parę elementów, wrzucić do czegoś i liczyć, że to wystarczy. Tak, jak
i przez całą książkę liczy autor, że akcja, na którą też brakuje tu pomysłów,
zastąpi brak jakiekolwiek konstrukcji fabularnej i planu na opowieść. Dlatego książka
jest tak krótka, 150 stron dopełnionych potem dwoma tekstami nie przypiął, ni
przyłatał. Niby są one integralną częścią fabuły, której nie kończy ani
ostatnia sekcja „Armadillo”, ani epilog, ani drugi epilog, a te właśnie
dodatki, które… No lepiej, żeby ich nie było, bo wprowadzają elementy tak
żenujące (miasta…), że jeszcze obniżają poziom książki, szorując po dnie i
obrażając inteligencję i gust czytelnika. I w zasadzie finał nie sprawia
wrażenia finału, a jeszcze jednej zbędnej sceny dorzuconej do treści, która i
bez niej była całkowicie zbędna komukolwiek.
Ot książka bez celu, bez zakończenia w zasadzie,
bez sensu. Pisana jakby autor chciał przedstawić kilka scen (choć i przy nich
powinien się zastanowić czy są warte prezentacji – bo w większości nie są), ale
nie miał pomysłu co z nimi zrobić, więc posklejał to byle jak bule czym, a że rozłaziło
się to w szwach, w pewnych momentach opowieści wrzuca nam retrospekcje z elementami,
których dotąd nie było, bez żadnego do nich podprowadzenia czy przedstawienia
wcześniej elementów, z którymi by się jakoś łączyły. Chce za ich pomocą coś
umotywować, ale psuje wszystko jeszcze bardziej. Nie wiem, czy pisał to
wszystko bez planu, nie wiedząc co chce, za to wrzucając co akurat wymyślił, czy
to pasowało do czegokolwiek, czy nie, czy też może tak bardzo chciał zaskoczyć,
że nie przemyśliwał tego, co wrzuca, byle znalazło się coś, czego czytelnik się
nie spodziewał, bo nikt przy zdrowych zmysłach nie spodziewałby się, że można
wrzucić takie idiotyzmy czy tandetę. A może pisał to pod wpływem jakichś
substancji, przez sen albo nie panując nad sobą? Bo trudno mi uwierzyć, że ktoś
świadomie sięgnął po tak kiczowate i tandetne elementy, jak i trudno mi uwierzyć,
że ktoś je potem puścił do druku. Ale się zdarzyło, powstała ta książka, ja zmarnowałem
na nią czas i chociaż dopiero co ją skończyłem, prawie nic z niej nie pamiętam,
taka była angażująca.
Komentarze
Prześlij komentarz