Eldorado – Arkady Saulski

KOLEJNY POLAK NA DZIKIM ZACHODZIE

 

Ja i westerny... Obcowanie z tym gatunkiem to dla mnie przyjemność porównywalna z leczeniem kanałowym, tyle, że dłubaniu w zębach towarzyszą większe emocje. Mam parę takich dzieł, które w gatunku uwielbiam, ale ciężko nazwać je klasycznymi westernami – „Django” czy „Nienawistna ósemka” Tarantino to dwa z nielicznych przykładów (wymieniłbym jeszcze filmy Sergio Leone, ale te jedynie wizualnie mnie urzekają – fabularnie to niestety nuda), książek tego typu nie trawię („Mroczna Wieża” się nie liczy, chociaż jej piąty tom, oparty na motywach z „Siedmiu wspaniałych” wynudził mnie i wspominam najgorzej z całej serii), doceniam jeszcze gry pokroju „Call of Juarez”, a o „Red Dead Redemption” nawet nie muszę się wypowiadać, bo to Rockstar przecież. Dlatego „Eldorado” to nie powinna być rzecz dla mnie, nie powinna mi wejść, a jednak czytało się całkiem przyjemnie, serwując niezłą rozrywkę trochę westernową, trochę jak i rodzima literatura przygodowa, która dobrze wykorzystując zagraniczne klimaty, nie zapomina o przemyceniu do nich polskich wątków. Były tu wpadki, były błędy, logika czasem szwankowała, aż to bolało, a przy ciągłym powtarzaniu przez autora o tryskającej krwi, jakby nie wiedział co to synonimy potrafi doprowadzić do szału, ale jednak ogół wypada nieźle.

 

Fabuła? Rzec do bólu prosta, schemat podkradziony z „Siedmiu wspaniałych” (który był kopią „Siedmiu samurajów” – a potem przecież powielano tę treść niezliczoną ilość razy), acz z pewnymi zmianami. Oto po miasteczkach i osadach grasuje banda, która plądruje i niszczy wszystko, co spotka na swojej drodze. Krew, trupy, żadnych ocalałych. Kiedy jednak bandyci dopadają w kolejnym miejscu młodą Flynn, z pomocą przychodzi jej tajemniczy rewolwerowiec, którym okazuje się być polski imigrant, Stawicki. Ratując dziewczynę staje także w obronie całego miasteczka Elisabeth, które stanowi kolejny cel bandytów. Mieszkańców jednak nie jest łatwo przekonać do obrony, tym bardziej, że to Stawickiego właśnie mają za tego złego. W końcu jednak będą musieli przekonać się, kto naprawdę im zagraża i stanąć do walki o wszystko...

 

Dlaczego podeszła mi ta książka? Nie lubię westernów, jak wspominałem na wstępie, wręcz unikam ich jak ognia, nie jestem też fanem polskiej literatury, czasem coś przeczytam, ale rzadko dostaję coś naprawdę satysfakcjonującego – Saulskiego znałem do tej pory tylko z jednego czy dwóch całkiem niezłych, ale niedających oglądu na jego twórczość opowiadań – a fabuła, jak sami widzicie, to jednak wielka klisza, sztampa i jeszcze przetykana scenami pozbawionymi grama sensu. Co zadziałało? Może ten bohater Polak? A no nie: raz, że żadna to dla mnie atrakcja, dwa, że w tym też nie ma grama oryginalności, bo w serii komiksowej „Binio Bill”, czyli już we wczesnych latach 80. XX wieku mieliśmy bohatera Polaka będącego szeryfem na Dzikim Zachodzie. Całość, jak widać, nie dba ani odrobinę o oryginalność, tak samo, jak i o realizm. Działa jednak to, że rzecz ma całkiem fajne tempo, nie przynudza, a podana jest stylem przyjemnym, dobrym, jednym z lepszych w polskiej literaturze rozrywkowej, nawet jeśli jeszcze nie do końca opanowanym i szafującym niektórymi zwrotami do, kolokwialnie mówiąc, porzygu.

 

A skoro jesteśmy przy tym, co jest tu in minus... Książka nie zaskakuje niczym na tle fabularnym, to rzecz, która może dla jednych będzie minusem, dla innych dokładnie tym, czego się po niej spodziewali, bo to w końcu western, czyli gatunek niskich lotów, po którym za wiele się nie oczkuje, ale jednak warta nadmienienia. Można też przeżyć to, że na poznanie wielu bohaterów nie ma zbyt wiele miejsca, więc często sprawiają wrażenie statystów, którzy nie zapadają nam w pamięć i kiedy giną, a giną masowo, nic nas to nie interesuje. Ale kiedy szwankuje logika, ciężko jest zawiesić niewiarę i przełknąć idiotyzmu, które serwuje autor. Przykład? Weźmy scenę z mężczyzną, który zabił własną żonę, by nie wpadła w łapy bandytów, a syna wysłał na małym koniku, żeby uciekł - to żona uciec też nie mogła, skoro to była rodzina hodująca konie i mająca ich pełno pod ręką? Mały konik dał radę, duży by nie dał? Serio? Podobnie jest przy pierwszym ataku Birda na miasteczko, gdy grupa ludzi wjeżdża, podpala budynek, zabija człowieka, ogłasza swoje żądania, a choć bohaterowie już wiedzą co ich czeka i szykują się do walki i pokonania wroga, nawet nie próbują strzelać do łotra i jego ludzi, dając im spokojnie odjechać, by potem wrócili i znów ich mordowali. Poważnie? Wiem, że miało być dramatycznie, wiem, że chciał paru mocnych scen, ale dziwię się, że redaktor przepuścił coś takiego, nawet jeśli autor jakimś cudem nie widział w tym niczego bezsensownego.


Co nie zmienia faktu, że od strony warsztatowej w większości i tak czyta się to wszystko całkiem dobrze. Saulski, który dotąd serwował nam głównie klimaty azjatyckie, w „Eldorado” całkiem sprawnie i fajnie odmalowuje Dziki Zachód. Okej, nie jest to Dziki Zachód historyczny, a popkulturowy, znany bardziej z filmów, niż podręczników, ale tak miało być. Bawi się tym wszystkim Saulski, dorzuca swojskie elementy, chociaż jest ich mało niestety, ale sprawia mu to frajdę i część tej frajdy udziela sie nam, nawet jeśli sam Stawicki to taki gość, którego lubić się nie da i, jak wszystkie postacie, skrojony jest prosto o bez pogłębionego rysu psychologicznego. Trochę żal też mało rozbudowanych retrospekcji, które wnosiły nieco innego klimatu do opowieści, ale znikały z niej zanim zdołały się rozkręcić i przekazać nam coś ciekawego. No, ale mimo dobrego stylu, jakim operuje Saulski, mimo pewnej surowości i minimalizmu słownego, to nieszczęsne ciągłe powtarzanie, nawet kilka razy na stronę, jak to krew tryskała z rany / na ścianę / na sufit / na piach / na strój itp., itd., etc. potrafiło często zepsuć odbiór. Bywało, że w trakcie lektury musiałem robić przerwy, żeby nie cisnąć książką w kąt. I nie myślcie, że mam coś przeciw samym powtórzeniom, bo nie mam, wielu autorów, których uwielbiam (z Chuckiem Palahniukiem, który swoje powieści buduje na powtarzaniu konkretnych zwrotów, na czele) bawi się nimi, ale robi to umiejętnie. Oni znają synonimy, wiedzą, kiedy zastosować który zabieg, jak opisać to wszystko inaczej, a on, choć czasem potrafi, co widać, tu wali tą "tryskającą krwią", jak Stawicki kulami z kartaczownicy Gatlinga, nie przejmując się tym, by powieść brzmiała w momentach walki tak, jak powinna. Czuje się wtedy braki w operowaniu językiem, czuje się nadmierną prostotę, wręcz słowne ubóstwo, połączone z przesadą i brak wyczucia. Szkoda, tym bardziej, że na tle całej, dobrej stylistycznie reszty, jeszcze mocniej kłuje to w oczy. Gdyby to wyeliminować, złagodzić, pokazać, że Saulski potrafi w takich momentach subtelniej, a nie, jak cepem, byłoby dużo lepiej.

 

Ale i tak jest nieźle, a jak na western to już w ogóle dobrze i mimo wszystko fajnie się „Eldorado” czytało. Bo powieść to dynamiczna, pełna akcji, całkiem klimatyczna i wzbogacona, skromnie, bo skromnie, ale jednak o naprawdę świetne ilustracje i taką westernową stylizację, gdzie nawet rozdziały mają przyjemnie staromodne, opisowe nazwy. Lektury nie żałuję, lekka, niewymagająca wakacyjna książka. Nic ambitnego, nic, co zapadłoby mi w pamięć na dłużej ani poruszyło, ale rozrywkowo dała radę. A to i tak więcej, niż po westernie się spodziewałem.

Komentarze