WŁADCA
PIERŚCIENI NA NOWO
Kolejny tom „Historii Śródziemia”, szósty już,
czyli półmetek za nami. Fajnie, fajnie, dużo dobrego już przeczytaliście, dużo
dobrego też jeszcze przed nami, a na razie mamy ten tom. Tom, który w
„Historii” rozpoczyna rozdział poświęcony „Władcy Pierścieni” i wraz z trzema
kolejnymi tomami obejmuje to, co ukazywała nam trylogia. I powiem, że świetnie
było do tego wrócić i jeszcze raz przeżyć tę przygodę. I chcę więcej.
„Władca pierścieni”. Któż z nas go nie zna?
Opowieści o potężnym pierścieniu, Hobbitach i drużynie, która uformowała się, żeby
pozbyć się tego wciąż rosnącego zagrożenia. Ale cała opowieść, choć od początku
mająca traktować właśnie o tym, w różnych wersjach różniła się szczegółami. Chcecie
wiedzieć, kto to Trotter? Albo jak zmieniały się charaktery i imiona bohaterów?
To wszystko i jeszcze więcej czeka tu na Was.
Powiem, że Tolkien umie zaimponować swoim
perfekcjonizmem. Kiedy czyta się różne wersje poszczególnych rozdziałów, a bywa
ich niemało, człowiek widzi, jaką drogę przeszło dzieło, by ukazać się nam w
ostatecznym kształcie, który znamy i kochamy. Wiadomo, każdy tekst ewoluuje,
zmienia się, nabiera kształtów wraz z postępem czasu i pracy. Wiadomo, każdy
autor ma inne podejście, byli tacy, którzy potrafili poprawiać napisaną stronę
aż była idealna i dopiero brać za kolejną, tak, że w chwili skończenia dzieło
nie wymagało już żadnej ingerencji, byli tacy, którzy pisali całe książki, a
potem zaczynali od nowa, szlifując je w trakcie, byli i są tacy, którzy od
początku mają tak konkretną wizję, że tworzą właściwie na czysto i poprawiają
albo zmieniają jedynie drobiazgi. Ale na ich tle Tolkien, ze swoim szlifowaniem
po wielokroć tego samego, tworzeniem po kilka wersji tych samych opowieści,
potrafi zrobić wrażenie.
Ale i same wersje jego prac też wrażenie robią.
Mogą być niedopracowane, mniej lub bardziej ukończone czy fragmentaryczne, ale
widać w nich talent, wizję i świetne wykonanie. Bo Tolkien umiał pisać, potrafił
robić to w sposób rozbuchany, ale w tym rozbuchaniu wyśmienity – tak, jak we
fragmentach silmarilionowych potrafił pisać w sposób oszczędny i z zacięciem w
stylu dawnych podań i biblijnych przypowieści. To też pokazuje nam, jak
potrafił operować swoim stylem, zmieniać go w zależności od potrzeb, a jednocześnie
zachowywać spójność tego, co robił. I mnie to pod każdym względem kupuje.
No ale ten tom oceniam też przez pryzmat
sentymentu. Co prawda moim pierwszym kontaktem z prozą Tolkiena był fragment „Silmarilionu”
w szkolnym podręczniku, a pierwszą przeczytaną książką „Hobbit”, ale to
zaczytywania się „Władcą” pod koniec pewnych wakacji i na początku jesieni nie
zapomnę. Tego siedzenia w cieniu w upały, potem w chłodniejsze dni w słońcu, na
dworze, mrużąc oczy, bo słońce odbijało się od białych kartek mojego wydania,
potem w jeszcze chłodniejsze, cieplej ubrany, z wonią dymu z ognisk unoszącą
się w powietrzu – czytałem, bo tak czytało się najlepiej, to budowało klimat, wspomagało
lekturę. Z tym tomem takich wspomnień mieć nie będę, ale to, jakie we mnie wywołał
też jest bezcenne. A to, jak tymi różnymi wersjami dopełnił „Władcy pierścieni”
jest bezcenne.
Do tego świetne wydanie, piękna okładka… No czego
chcieć więcej? Może niższej ceny, wiadomo, ale za jakość się płaci, a za tą
zapłacić warto. I warto też czekać na kolejne tomy, ja już ostrzę sobie zęby i wiem,
że się nie zawiodę, bo Tolkien nie zawodzi nigdy.
Komentarze
Prześlij komentarz