WIELKA
ROZGRYWKA
Wydawniczy giganci amerykańskiego rynku komiksowego
słyną zą swoich eventów. Ile było opowieści z „Kryzysem” w tytule dla DC czy
kolejnych wielkich wydarzeń, łączących w sobie akcje wszystkich ważnych serii
od Marvela, nie będę nawet próbował zliczyć. A co z innymi wydawnictwami? Uniwersami?
Też się zdarza, acz rzadziej. „Power Rangers” miało swoją „Shattered Grid”, wydawnictwo
Top Cow połączyło kiedyś wszystkie swoje serie („Witchblade”, „Universe” etc.)
w historii „Artifacts” itp., itd. No i jest jeszcze Image, a raczej imprint Millarworld,
gdzie Mark Millar, scenarzysta, który w superhero umie, a i zaserwował nam
niejeden event, w tym jeden z najlepiej sprzedających się komiksów w dziejach
Marvela – „Wojnę domową”, postanowił połączyć niemal wszystkie swoje autorskie
serie w jednym, napisanym z okazji 20-lecia „Wanted”, pierwszej millarworldowej
serii wielkim wydarzeniu. Okej, może nie tak wielkim, to tylko pięć zeszytów, a
i bez tie-inów, ale… No fajnie to wypada, naprawdę fajnie. Ma lepsze komiksy? Wiadomo,
ale każdy, kto polubił jakieś jego opowieści, a „Wanted” i „Kick Assa” w szczególności,
znajdzie tu dla siebie masę frajdy i czysty fanservice, podany jednak ze
smakiem i pomysłem.
W roku 1986, kiedy to organizacji Fraternity zrzeszająca złoli, wymordowała wszystkich herosów i wyprała mózgi wszystkich tak, że teraz, lata później, nikt nie pamięta, iż po ziemi chodzili kiedyś ludzie z mocami. No prawie nikt, jest jedna osoba, która pamięta i chce przypomnieć innym, a tymczasem znów zaczyna źle się dziać. Po tym, jak kilkanaście lat temu Kick Ass zainspirował ludzi do wdziewania trykotów, na świecie przybywa posiadaczy mocy, czy tu superbohaterskich, czy magicznych, czy zyskanych na inne sposoby, a Wesley Gibson z Fraternity nie chce powtórki świata sprzed 86 roku. Przez ostatnie dekady to badassi rządzili wszystkim, sztucznie kreując problemy i kryzysy, byle kształtować wszystko według własnego uznania i nie zamierzają z tego rezygnować. Gibson łączy więc siły z genialnym bandytą, Nemesisem i zaczyna kolejną czystkę. Ale bohaterowie też zaczynają się jednoczyć i…. No i zaczyna się wielka rozgrywka, wielka gra, w której wygrany zgarnia wszystko. Ale co z tym wszystkim mają wspólnego dziwaczne odkrycia archeologiczne?
Ło matko i ojcze, czego tu nie ma. Tajne
organizacje, bondowskie klimaty, superhero, kosmiczne elementy, tajemnice
przeszłości, podróże w czasie, dinozaury, wampiry… Długo by można. Hit Girl kontra
raptor, Kick Ass… a to sami zobaczycie, Justice Forever zjednoczone znów, na
jedną noc, ale zawsze, Gibson z supermocami, a tu jeszcze… albo… i… No nie, nie
chcę wszystkiego wymieniać, Millar wziął wszystkie swoje ulubione zabawki,
wrzucił do jednej piaskownicy i bawi się nimi, jak może i jak umie. Czy jak
umie najlepiej, niekoniecznie, ale najlepiej, jak umie w rozrywkowej formie. Dlatego
to taki komiksowy fanservice pełną gębą, wszystko to, co czytelnicy chcieli
zobaczyć (team-up Hit Girl i Eggsy!!! – Millarowi marzył się kiedyś film o ich
wspólnych przygodach, ale jak dotąd nic z tego nie wyszło), a co wydawało się
najczęściej niemożliwe. Super czyta się o dalszych losach postaci (Kick Ass to
tu gość po trzydziestce, który nienawidzi pracy i żałuje, że odwiesił kostium
na kołek, Gibson zmienił się w sumie w kopię swojego ojca, Chrononauci nie mają
kasy na kolejne misje, ale nadarza się okazja itp., itd., etc.), fajnie jest
zobaczyć, jak ci, którzy nie mają mocy radzą sobie z konfliktem na taką skalę,
a i dużo tu puszczania oka do miłośników komików w ogóle.
Superman pojawia się a scenie, chociaż, wiadomo,
nie wymieniony z imienia, Bobbie Griffin to sympatyczne echo batmanowskiej
Oracle, King Morax, niczym mix Draxa, Onslaughta i paru innych, a sam początek,
rok 1986, to bardzo wymowna data w świecie komiksu: czas wielkich przemian,
początek Mroczej Ery i zerwanie z metką, że opowieści obrazkowe to rzeczy tylko
dla dzieci i nie zawierają ambitnych, zaangażowanych treści. Jakby na przekór
temu ostatniemu Millar nie idzie tu w ambicje i zaangażowanie, a czystą zabawę
i nieco zaskoczeń i ta zabawa naprawdę robi robotę. Niemal każdy, kto czytał
choć jedną z serii czy miniserii Millara i mu się spodobała, znajdzie tu coś
dla siebie. Kto nie czytał… cóż, w tym rzecz, że szkocki przygotował tę
opowieść tak, by nie było potrzeby znać wcześniejszych historii. Wiadomo, wszystkie
te smaczki do wyłapania to dodatkowa rozrywka, ale jednocześnie gość doskonale
wie, że nie każdy zna wszystko, co stworzył, a przez prosty, acz skuteczny myk,
że bohaterowie nawzajem też się nie znają, daje nam w ich rozmowach krótkie,
skuteczne wyjaśnienie wszystkiego. Nie trzeba więc znać „Wanted” czy „Kick Assa”
by zrozumieć o co chodzi z ich bohaterami, jak nie trzeba np. znać „Heroes
Reborn”, „Kryzysu na nieskończonych Ziemiach”, „Sprawiedliwości” czy klasyki literatury
detektywistycznej czy fantastycznej i / lub popkultury, z których Millar czerpie pełnymi garściami, składając
im fajny hołd, by dobrze się bawić widząc łotra jak Sherlock, który stał się zły
(albo, jak chce tego Millar, Batman, który został Jokerem) czy grupę, jak „Rodzina
Soprano” w świecie Harry’ego Pottera (to też słowa autora).
Na dodatek zgrabnie udaje mu się pożenić ze sobą
wszystko, co pozornie sprzeczne: fantasy, magię, prehistorię, przyszłość,
kosmos, superhero, szpiegowskie klimaty i masę innych rzeczy. I widać, że to
czuje, że wciąż umie pisać o tych postaciach, nawet jeśli nie ma takiej
inwencji i pomysłowości, jak przed laty. Szkoda więc, że szata graficzna nie
dotrzymuje mu kroku. Pepe Larraza lubię, fajnie robi, a tu jeszcze w zasadzie jest
u szczytu swoich możliwości, ale parę rzeczy to niewypał. Gibson, który w „Wanted”
wzorowany był na Eminemie nie ma nawet cienia jego cech, a Mindy wydaje się
pozbawiona charakteru – dopiero, kiedy nie rysuje jej twarzy, kryjąc ją za maską,
widać w niej dawną postać, a szkoda, bo to jedna z lepszych millarowskich
kreacji. Mimo to popatrzeć jest jednak na co, bo wizualnie mamy tu widowiskowe
akcje, różnorodność, klimat, ale i pewną swobodę, lekkość, które też mają swój
urok (choć nie powiem, gdyby to rysował chociażby Immonen, którego kreskę Larraz
naśladuje, byłoby jeszcze lepiej). Summa summarum: warto. Dobry to komiks,
bardzo dobry, ale nie rewelacyjny, czego po Millarze bym oczekiwał – acz parę
iście rewelacyjnych momentów posiada (to jednak rzeczy grające na sentymentach tych,
którzy znają jego twórczość dość dobrze). Z drugiej strony, jak na event i to
tak krótki, rzecz jest dużo lepsza od większości komiksowych wydarzeń, jakie w
ostatnich latach serwują nam Marvel i DC i daje taka frajdę, jaką dawały
czytane kiedyś, w czasach gdy były wyjątkowymi okazjami, a nie standardową
sztampą, crossovery. Wieczny dzieciak gdzieś we mnie, ten berbeć, który biegał
od kiosku do kiosku wypatrując nowych zeszytów od TM-Semic jest zadowolony. I o
to chodziło.
Komentarze
Prześlij komentarz