Amazing Spider-Man #3: Hobgoblin – Zeb Wells, Patrick Gleason, John Romita Jr, Nick Dragotta, Michael Dowling, Kyle Hotz, Terry Dodson, Ryan Stegman

GOBLINÓW TRZECH I PAJĄK

 

Ten tom to taki tom przejściowy, można by rzec. Pomost między 900 numerem i tym, co chwilę potem, a wydarzeniem, jakim będzie „Dark Web” (niestety wydarzenie to będzie porażką, ale przekonacie się o tym już niedługo). Pierwszy zeszyt to nic innego, jak dodatek do „Gali Hellfire”, drugi to tie-in do „Sądnego dnia”, ostatni zaś to już wprowadzenie w „Dark Web”. Pomiędzy nimi są trzy numery głównej akcji z Goblinem, która wypada całkiem nieźle, ale numer to bardzo nierówny i wprowadzający już powoli elementy, które zaczynają pogrążać serię. Ale odpowiedzi na najważniejsze pytania (które padną dopiero w tomie 6, nie uprzedzajmy jednak faktów), nadal zachęcają do lektury.

 

Na początek Spider-Man dostaje zaproszenie na galę Hellfire, gdzie, jak się okaże, będzie musiała ratować MJ z rąk Moiry, która przejęła jej ciało. Wkrótce potem wybucha wojna między Avengers, X-Men i Przedwiecznymi i zaczyna się Sądny Dzień, a osobą, która ma osądzić Petera, zostaje… Gwen Stacy. Czy w dniu przed końcem świata ludzkość i herosi udowodnią swoją wartość?

Prawdziwa akcja tomu zaczyna się potem, kiedy Peter pracując u Osborna, dowiaduje się od Neda Leedsa, że jego szef najwyraźniej kombinuje coś z Kingsleyem. Do tego na scenie pojawia się Goblin – nie wiadomo, nowy czy stary – który porywa syna Leedsa. O co w tym wszystkim chodzi? Czy Goblinem jest któryś z ex-goblinów – Osborn, Kingsley albo Leeds – czy może ktoś nowy? Jaki ma cel? I na ile można ufać Normanowi?

A na koniec wreszcie dowiemy się, co z Benem po wydarzeniach „Korporacji Beyond”.

 

I jeśli o to dowiadywanie się chodzi, to ja jednak wolałbym już, żeby ten wątek został porzucony, niż ciągnięty tak, jak jest, bo to niestety słabizna. Kiepski pomysł, przekombinowany (Hallow's Eve to porażka na całej linii) i wykonany tak, że już mi ta zapowiedź wydarzeń nie leży, a będzie gorzej. Ale nie uprzedzajmy faktów i wróćmy do tego tomu i przyjrzyjmy się mu konkretnie, bo jest czemu. Jak pisałem jest nierówny i poplątany z innymi, większymi wydarzeniami i chociaż nie trzeba ich znać, by zrozumieć akcję, fabuła tych dwóch początkowych zeszytów jest dla mnie skrojona tak, jakby chciała sprzedać nam tamte historie i dość usilnie, szczególnie w przypadku „Gali Hellfire”, zachęcić do kupna.

 


Ale ten zeszyt i Gali to tu akurat słabiutka rzecz. Mocno osadzony w wydarzeniach z serii o mutantach, których nie rozjaśnia fanom, stawia co prawda na akcję, ale i tak akcja wypada słabiutko. Całość może zagrać jako dodatek do „X-Men”, ale jako zeszyt „ASM” blado wypada i bez pomysłu. O wiele lepiej jest w fabule powiązanej z „Sądnym dniem”, bo tu jednak Wells, wykorzystując wydarzenia eventu, skupia się na relacjach Petera z innymi, jego uczuciach i przeszłości. I to fajnie gra, chociaż graficznie jakoś mnie nie kupuje. No a potem już akcja staje się typowa dla serii, czyli lecimy dalej z Osbornem i wątpliwościami czy można mu ufać, czy się zmienił i co planuje. I nieźle wychodzi to żonglowanie, a rysunki Romity, choć ma parę wpadek aż kłujących w oczy, naprawdę dobrze tu robią.

 


Ostatni numer ro rzecz w stylu „gdzie kucharek sześć…”. Wells wraca do tego, co robił w „Beyond”, ale tak, jak tam spartolił temat, a inni pociągnęli go na dno, tak tu doszedł do wniosku, że tam jeszcze nic nie pokazał i musi mocniej, bardziej i jeszcze gorzej. Pisałem, że pomysły nietrafione, ale i nietrafione są też kreacje postaci. Ben i Janine mieli potencjał, ale tu został zmarnowany i pogrzebany. A rysunki czterech różnych artystów dopełniają efektu. O ile Dowling jest fajny, o tyle Hotz, którego lubię, ale nie w takich historiach, w ogóle tu nie pasuje, Dodsonowie zaś jak zwykle kiepszczą, a Stegman, choć niezły, jak Hotz – nie czuję go w tej historii (obaj jednak wprowadzają sporo klimatu). Ale nawet najlepsze rysunki to byłoby za mało, żeby uratować to, co odpier… odwala na tych ostatnich stronach Wells. Na szczęście reszta tomu trzyma mniej więcej podobny poziom do poprzednich dwóch albumów i komu podeszły, śmiało może sięgnąć, bo i tak nadal jest nieco lepiej, niż przez większość runu Spencera.

Komentarze