Amerykański Wampir #1 - Scott Snyder, Stephen King, Rafael Albuquerque

WAMPIRY W AMERYCE


Stephen King, jeden z najpłodniejszych autorów naszych czasów i niekwestionowany król literatury grozy, kojarzony jest przede wszystkim z licznych kultowych powieści i opowiadań, a także ich ekranizacji, które przeszły do historii kina. Wystarczy wymieniać takie tytuły, jak „Carrie”, „Lśnienie”, „Misery”, „To”, „Zielona mila” czy „Skazani na Shawshank”, które podbiły serca zarówno czytelników, jak i widzów. Ale King nie ogranicza się tylko do tego. W swojej karierze pisywał także literaturę faktu, recenzje, scenariusze, sztuki i co tylko właściwie można pisać, grywa także w zespole, a gdzieś między tworzeniem kolejnych książek, przygotował również dwa komiksy. Pierwszym z nich, częściowo opartym na jego krótkich formach, były całkiem udane „Opowieści makabryczne”, drugim i zarazem ostatnim (seria „Mroczna Wieża” jest sygnowana jego nazwiskiem, bo pełni on przy niej rolę nadzorcy całości, scenariuszy do niej jednak nie pisał nigdy) jest pierwszy tom „Amerykańskiego Wampira”, napisany wspólnie ze Scottem Snyderem. I trzeba przyznać, że jest to naprawdę znakomita seria, z ambitnym zamysłem i klimatem, wciągająca i dostarczająca dobrej rozrywki, na jaką liczy czytelnik, choć nie pozbawiona drobnych minusów.


Jest lipiec roku 1925, czasy początków kina, rodzących się gwiazdek, kryzysu i… wampirów. Młoda aktorka, Pearl Jones próbuje zakosztować sławy, ale nie jest to najłatwiejsze, kiedy na planie filmowym pracuje się głównie jako statystka. Ważne jednak, że pieniędzy wystarcza by związać jakoś koniec z końcem i płacić czynsz za całkiem nienajgorszy dom z niewielkim basenem. Basenem, przy którym ostatnio zaczął spędzać dużo czasu pewien podejrzany, ale przystojny typ. Kiedy pojawia się szansa wejścia na salony, w postaci zaproszenia na przyjęcie producenta B.D. Blocha, Pearl nie waha się ani chwili. Niestety, to co czeka ją na miejscu, na zawsze odmieni jej życie. A raczej nie-życie…

Jednocześnie toczą się losy głównego bohatera tej historii, Skinnera Sweeta, pierwszego wampira zrodzonego na amerykańskiej ziemi. Na dodatek wampira, który nie boi się światła. Nienasyconego stwora poznajemy, kiedy za czasów Dzikiego Zachodu wieziony jest na stracenie. Jak się można domyślić, kogoś takiego jak on, śmierć nie dosięgnie tak szybko, a my za jego sprawą obserwować będziemy, jak wokół niego mija czas i zmienia się sama Ameryka, niemalże od początków jej istnienia…


Na to jednak nie macie co liczyć w pierwszym tomie. Gdyby jednak twórcy już teraz odsłonili wszystkie swoje karty, czym mieliby nas bawić w przyszłości? Ale trzeba przyznać, że historia, która zrodziła się w głowie Scotta Snydera, autora odpowiedzialnego choćby za udanego „Batmana” z New 52 już w tym momencie przedstawia się znakomicie. Oczywiście nie sięgnąłem po nią dla jego fabuł – jako miłośnik Stephena Kinga, który na swoich półkach ma wszystko tego autora wydane w Polsce (i nie tylko), nie mogłem sobie odpuścić także tej pozycji. Nieważne, że King tym razem ograniczył się tylko do napisania pięciu historyjek składających się na opowieść o przeszłości Skinnera Sweeta, a i to według schematu wyznaczonego przez Snydera. Król nawet z czegoś takiego potrafi wycisnąć to, co najlepsze i nasycić całość własnym charakterem. I to właśnie zrobił.


Czy mogło być jednak inaczej? King uwielbia horrory, sam zresztą poniekąd odbrązowił wampiry swoim legendarnym „Miasteczkiem Salem”, a potem kolejnymi tekstami, uwielbia też westerny (jego opus magnum, „Mroczna Wieża”, to nic innego, jak western fantasy), a i sięganie do przeszłości Ameryki nie jest mu obce. Dobrze więc się stało, że przyłączył się do pisania „Amerykańskiego Wampira”, choć pierwotnie miał jedynie wypromować nieco całość. Ale i bez niego jest to znakomity komiks. Snyder chciał bowiem przywrócić wampirom ich pierwotny status, zmazać niesmak „Zmierzchu” i krzywdę, jaką wyrządziły krwiopijcom podobne dzieła i na nowo pokazać potomków Draculi jako rządne krwi, niebezpieczne monstra nocy. Tyle, że tym razem, tak jak w Marvelowskim „Bladzie”, pojawia się wampir mogący kroczyć za dnia – zagrożenie przestało więc ograniczać się tylko do mroku nocy. Dodajcie do tego chęć ukazania przemian zachodzących w Ameryce i całkiem udany klimat i co otrzymacie? Świetny komiks, szkoda tylko, że czasem kojarzący się z „Kaznodzieją” i występującym tam wampirem Cassidym, ale cóż, nie jest to duży zarzut. Szczególnie, że oba wydano pod tym samym szyldem Vertigo.



A jak wypada cała reszta? Także znakomicie. Szata graficzna Rafaela Albuquerque to kawał niezłej roboty, czasem brudnej i niechlujnej, czasem wyrazistej i szczegółowej, ale z cartoonowymi naleciałościami. Na udany kolor także nie można narzekać. Wydanie? Dla Egmontu standardowe, twarda oprawa, papier kredowy, porcja dodatków, a w nich galeria prac różnych artystów (Jim Lee, Andy Kubert, Paul Pope etc.), fragmenty scenariuszy Kinga i ilustracje do nich, do tego szkice i teksty odautorskie… Dla mnie super. Może nie jest to wybitna rzecz, ale komiksy z serii „Amerykański Wampir” i tak wyróżniają się na tle podobnych pozycji. Miłośnikom Kinga polecać nie muszę, powinni to przeczytać koniecznie i tyle, ale cała reszta (jeśli tylko lubi dobre, niesztampowe opowieści grozy) z pewnością także będzie bawić się znakomicie.



Komentarze