Miracleman - Alan Moore, Garry Leach, Alan Davis, John Ridgway, Chuck Austen, Rick Veitch, John Totleben, Don Lawrence, Steve Dillon, Paul Neary, Rick Bryant

SUPERBOHATER OBNAŻONY


Jeszcze zanim Alan Moore w roku 1983 trafił pod skrzydła amerykańskiego giganta DC Comics, gdzie zaczął pisać „Sagę o potworze z bagien”, przygody Supermana (w przypadku obu tytułów, tworząc historie uważane za najlepsze w dziejach obu serii) czy „Strażników” (chyba dla każdego, najlepszy komiks amerykański, jaki powstał), stworzył komiksy może nie tak znane, ale równie dobre, co one. Ba, śmiało można rzec, że wiele jego wczesnych prac na głowę bije jego największe hity. Przejmująca, wiecznie aktualna analiza totalitaryzmu ukazana w „V jak Vendetta” porażała swoją dogłębnością, realizmem i dojrzałością, stojącą na poziomie gigantów literatury. Podobnie rzecz ma się z „Miraclemanem”, który podchodzi do tematu od nieco innej strony, jednocześnie obnażając i dekonstruując superbohaterów i ich wrogów, i pokazując nam kierunek, w jakim zmierzałby świat i sami herosi, gdyby ci istnieli. W konsekwencji powstało jedno z najlepszych dzieł nie tylko w jego karierze, ale i historii komiksu, które poznać powinien absolutnie każdy.


Rok 1982. Michael Moran wiedzie spokojne życie u boku żony, kiedy w wyniku zbiegu okoliczności na nowo przebudzają się w nim moce Miraclemana. Mężczyzna przypomina sobie, że kiedyś był superbohaterem, ale czy jako heros odnajdzie się też w nowych, jakże odmiennych czasach? Tu nie ma już miejsca na niekończące się, niestanowiące wielkiego zagrożenia potyczki z wrogami. Tu wrogiem może być każdy, nawet najbliższy mu osobnik, a dokonania łotrów mogą być katastrofalne w skutkach. Większą katastrofą stanie się jednak odkrycie tajemnic przeszłości i sił naprawdę stojących za tym, co wydarzało się przed laty, a co wciąż nie znalazło swojego finału…


Jeżeli cokolwiek jeszcze zachwyca Was we współczesnym komiksie, musicie pamiętać, że wszystko to Alan Moore wymyślił i pokazał lata temu, kiedy historie obrazkowe wciąż były naiwne i skierowane głównie dla dzieci i młodzieży. A na dodatek zrobił to o niebo lepiej, niż obecni autorzy. Od brudnych, pełnych słabości i wątpliwości bohaterów, przez głębokie, polityczno-społeczne zaangażowanie, po konkretne tematy, jak np. rejestracja ludzi z supermocami – to wszystko zrodziło się w jego głowie. W „Miraclemanie” zaś udało mu się połączyć swoje najlepsze, przełomowe pomysły z naiwnością i infantylnością dawnych opowieści graficznych, tworząc pomost między czasami, które wtedy jeszcze nie zaczęły na dobre przemijać, a tymi, które nadejść miały dopiero za kilka lat. I, co ciekawe, zrobił to bez odrzucania całego, jakże dziecinnego bagażu tego cyklu.


Moore serię w swoje ręce dostał w roku 1982, niemal dwadzieścia lat po tym, jak została przerwana. „Miracleman”, zwany wówczas „Marvelmanem” (i należący do brytyjskiej filii wydawnictwa Marvel), ale potem przechrzczony ze względu na zbieżność nazwy z jednym z herosem DC, jak na dziecko swoich czasów, miał śmieszną genezę i zero głębi. Scenarzysta jednak zostawił jego pochodzenie, zostawił tandetnych wrogów i wszystkie naiwne wątki i wtłoczył je w zupełnie nowe ramy. Przez dwie dekady heros dorósł, zmienił się, a w rękach Moore’a (i pod czujnym okiem ukochanej) zaczął dostrzegać nie tylko idiotyzm swojego pochodzenia i wczesnych zachowań, ale też i drugie dno kryjące się w działaniach jego wrogów. Teraz jednak, kiedy wrócił on, wracają także i oni (choć wcale nie tacy oczywiści), nie kryjąc się już jednak, a ich akcji, naznaczone są okrucieństwem i szaleństwem – piętnami, jakie zostawiły na nich lata obcowania z potęgą. A jak wiadomo, im większa potęga, tym bardziej deprawuje.


Zapowiedzią tego wszystkiego stają się otwierające komiksy strony. Rodzina Miracle walczy tu ze swoim arcywrogiem. Starcie to, graficznie i fabularnie utrzymane w stylistyce historii z lat 50., jest jakby slapstickowe, naiwne, ale zarazem przepełnione sentymentem za takimi opowieściami. I wtedy następuje wolta. Nic szokującego, ale będącego – moim zdaniem – jedną z najlepszych scen w historii komiksu. Dobrzy wygrali, mamy kadr z nimi, jak stoją i śmieją się, zadowoleni ze zwycięstwa. I tu „kamera” przybliża się coraz bardziej do twarzy Miraclemana. Do jego oczu. Kolory blakną, wkrada się więcej szarości. Bohater się nie zmienia, ale my dostrzegamy, że uśmiechają się jedynie jego usta. Jego oczy są ponure, zaniepokojone, wnikamy w nie coraz bardziej. W ten mrok źrenic. A całej tej sekwencji towarzyszy snuty leniwie cytat z Nietzschego: „Patrzcie, ja was uczę nadczłowieka. On jest tym piorunem. On jest tym obłędem”. Trudno nie mieć dreszczy na plecach, czytając tę planszę.


Oczywiście podobnych scen jest tu wiele. Jedną z najbardziej znanych i kontrowersyjnych jest moment porodu, pokazany w najdrobniejszych detalach. Sekwencja masakry całego miasta, będąca zarazem jedną z najokrutniejszych rzeczy, jakie widział komiks, też robi wielkie wrażenie. Ale największe i tak sprawia „Miracleman” jako całość. Jako ta dekonstrukcja władzy, obnażenie ludzi ją posiadających i nieuniknionego kierunku, do jakiego zmierzałby świat, gdyby herosi rzeczywiście mieli zaprowadzić w nim autentyczny ład i porządek, a nie tylko toczyć nieustanne walki z wrogami, których wciąż zamykają w więzieniach, by za jakiś czas znów ich ścigać. Efekt finalny jest porażający i zachwycający w każdym calu. Genialna fabuła, genialna psychologia bohaterów, rewelacyjne ukazanie prawd, te wszystkie przemyślenia, nad którymi każdy inteligentny czytelnik zechce się pochylić, by wyciągnąć własne wnioski i świeżość wyraźna nawet teraz, trzydzieści pięć lat od powstania całości. Rzadko zdarza się coś takiego.


A że „Miracleman” jest świetnie zilustrowany, tym lepiej sprawdza się jako całość. Szkoda co prawda, że kolor został zmieniony na współczesny, z drugiej jednak strony wypada on naprawdę dobrze. Doskonałe jest też samo wydanie, zbierające wszystkie zeszyty pisane przez Moore’a i uzupełnione o mnóstwo dodatkowych grafik najróżniejszych świetnych artystów oraz nieco publicystyki. W skrócie: warto. Absolutnie warto, jak rzadko jaki komiks. „Miracleman” to prawdziwe arcydzieło, umieszczone na 14 pozycji listy 100 najlepszych opowieści graficznych w dziejach zdaniem „Wizarda” i będące inspiracją dla niezliczonych dzieł. Jeśli kochacie komiksy, nie wahajcie się ani chwili. Będziecie zachwyceni i nie raz wrócicie do tej opowieści.

Komentarze