KOWBOJ
MISSISIPI
Tradycyjnie minęły kolejne dwa
miesiące i znów Egmont serwuje nam dwa kolejne tomy „Lucky Luke’a”. I
tradycyjnie już jeden z nich to klasyka z początków wydawania serii (temu
właśnie przyglądam się w tym miejscu), drugi zaś to rzecz zdecydowanie nowsza.
Nieważne jednak, na który z nich się zdecydujecie – a ja ze swej strony
zachęcam do obu – czeka Was kawał znakomitej, ponadczasowej rozrywki. I nie
ważne czy uwielbiacie westernowe klimaty, czy na samą myśl o nich robi się Wam
niedobrze.
Co tam porabia nasz dzielny szeryf,
strzelający szybciej niż jego własny cień? Tym razem czeka go nie lada odmiana.
Porzuca bowiem dzikie, preriowe ostępy i rusza wziąć udział w wyścigu statków
parowych po rzece Missisipi. Czyżby porzucił swój dotychczasowy zawód? Zmienił
się nie do poznania? Nic bardziej mylnego! Jak zawsze ma się zająć ochranianiem
jednego z parowców tak, by ten bezpiecznie dopłynął do celu. Gdzie w tym
wszystkim kryje się haczyk? Zacznijmy od tego, że Missisipi nie przypadkiem
nazywana jest najbardziej kapryśną rzeką świata, ale to najmniejszy z
problemów. Nie brakuje bowiem opryszków, którzy mają jeden cel – przeszkodzić w
dotarciu parowca, najlepiej w sposób ostateczny (czyt. wysadzając go) albo
chociaż opóźnić jego przybycie. Na dzielnego szeryfa i jego wiernego koni Jolly
Jumpera czeka nie lada wyzwanie. Pytanie nie brzmi jednak czy mu podołają, ale
jak to zrobią!
I cóż więcej można powiedzieć w tym
miejscu, jak nie to, że całość jak zwykle doskonal bawi i wciąga? Mnóstwo
dowcipów, mnóstwo przygód konkretnej, szybkiej akcji, uroku i świetnego
klimatu. Owszem, „Lucky Luke” to przede wszystkim opowieść komediowa – dzięki
czemu nawet przeciwnikom westernów przypadnie do gustu – wciąż jednak pozostaje
rzeczą osadzoną w realiach Dzikiego Zachodu, a te zostały oddane całkiem
przyzwoicie. Oczywiście przepuszczono je przez filtr krzywego zwierciadła, niemniej
autorzy nie zapominają, że historyczne fakty są jednym z filarów całości i
warto się nimi pobawić.
Przede wszystkim jednak i tak
rządzą tu dowcipy, które zawsze skutecznie poprawiają humor. Co ważne, a czego
we współczesnych humorystycznych komiksach środka jest coraz mniej, gagi wcale
nie są głupie, a całość nie stanowi tylko i wyłącznie pustej, lekkiej rozrywki.
Ale co się dziwić, skoro za sterami zasiadł tu sam Goscinny, prawda?
Nie można jednak zapomnieć także
znakomitych ilustracjach w wykonaniu ojca „Lucky Luke’a”, Morrisa. Proste i
cartoonowe współtworzą charakterystyczny klimat cyklu, który kupuje serca
czytelników nawet po kilkudziesięciu latach. Dobrze więc, że Egmont postanowił
powrócić do tego tytułu i serwować nam klasyczne, jak i całkiem nowe przygody
dzielnego kowboja. Warto bowiem coraz wracać do nich i z wiekiem odkrywać wciąż
coś nowego.
Dziękuję wydawnictwu Egmont za
udostępnienie egzemplarza do recenzji.
Komentarze
Prześlij komentarz