ŻYCZENIE
MORO
Już niedługo po polsku pojawi się nie tylko anime
comics „Dragon Ball Super: Broly”, adaptacja całkiem przyzwoitego filmu pod tym
samym tytułem, ale też i kolejne tomiki regularnej serii, pokazujące co działo
się potem. A jakie są to tomiki? Cóż na pewno nie oparte na anime „Super Dragon
Ball Heroes”, kontynuującym serię, na pewno też już mocno wtórne, nadal jednak
jest to „DB”, który chce się czytać i odkrywać, co Toriyama dla nas
przygotował.
Walka z Moro trwa. Gokū i Vegeta stawiają mu czoła,
nie mając jeszcze pojęcia z czym tak naprawdę będą się mierzyć. Ich wróg nie
jest może potężny, ale jak się szybko okazuje, potrafi przyswoić sobie energię
całej planety i wszystkiego, co na niej żyje i tym właśnie ich atakuje. Już to
byłoby sporym problemem, ale prawdziwe kłopoty dopiero się zaczynają, kiedy
nasi herosi odkrywają, że Moro ukradł także ich energię i nie mogą się
przemienić.
Czy powrót Buu z uwiezionym w nim Bogiem
Wszechświata zdoła odmienić losy bitwy na Nowym Namek? Jakie jest życzenie
Moro? I jaką rolę w tym wszystkim odegra Galaktyczny Patrol?
Pierwsza połowa dziesiątego tomiku „Dragon Ball
Super” nie zachwyca. Nie wiem jak to się stało, że Toriyma po zaadaptowaniu
anime „DBS” na potrzeby mangi postanowił kontynuować serię, ale chyba zrobił to
nie dlatego, że miał pomysł. Moro jako wróg wygląda nieciekawie, a przecież
„DB” dobrymi wrogami zawsze stało. Pomysł na jego moce jest niezły, ale
wszystko to nagle zaczyna rozmywać się we wtórności. Bo póki co „Saga Więźnia
Galaktycznego Patrolu” to jedna wielka kopia „Sagi Friezera” – znów Namek, znów
szukanie tam kul, znów bohater, z którym Gokū sobie nie radzi, znów podobne
sceny z zabijaniem Nameczan i tylko Vegeta tym razem staje w ich obronie… Co
nie przekonuje.
Co się jednak dziwić. Całe „Dragon Ball Super” było
jedną wielką kopią wcześniejszych pomysłów, tak z serii „Z”, jak i nawet „GT”
(kosmiczne smocze kule). Na szczęście Toriyama zawsze potrafił wykrzesać z siebie
coś więcej i tak jest także w przypadku tego komiksu. Tomik w drugiej połowie
zaczyna się rozkręcać, dynamika walki wciąga, lepsze stają się też ilustracje,
kiedy Toyotarou musi przygotowywać bardziej szczegółowo rozrysowane sceny
starć, a i kilka elementów – choćby wspomnienia walki z Buu – wypada dobrze.
Szkoda jednak, że to tylko powtórka z rozrywki. Wróg
nie robi wrażenia, bohaterowie wydają się być inni niż kiedyś, a nowe postacie
nie intrygują tak, jak powinny. Na razie mam wrażenie, że Toriyama lepiej bawił
się odtwarzając w formie mangi to, co sam wymyślił na potrzeby serialu i co stworzyli
scenarzyści anime, niż wymyślając – chyba na siłę – kolejny story arc. Wciąż jednak
cieszę się, że mogę czytać nowe przygody Gokū. Może i nie ma w nich
oryginalności, ale to wciąż „Smocze kule”, nic więcej prawdziwemu miłośnikowi
tej opowieści nie trzeba.
Komentarze
Prześlij komentarz