Dziesiąty tomik „Dragon Ball Super” niedawno pojawił
się na polskim rynku. Czytelnikom jak zwykle przyszło trochę na niego poczekać
(JPF zapowiadał go od dawna, ale… cóż, sami wiecie, jak bywa z dotrzymywaniem
terminów przez wydawcę). A patrząc na to, ile jeszcze przyjdzie nam czekać na
kolejne odsłony serii (gdy piszę te słowa na japońskim rynku ukazało się już czternaście
tomów plus tyle rozdziałów jeszcze nie zebranych w tej formie, że starczyłoby
na kolejny tom i początek jeszcze następnego), nie ma się chyba z czego
cieszyć. Ale cieszyć się trzeba, że tak czy inaczej mamy ten cykl po polsku, bo
jest wart poznania. A w tym momencie seria wyprzedziła już przerwane jakiś czas
temu anime, serwując nam nowe przygody naszych bohaterów, jednocześnie zupełnie
inne, od tych znanych z reklamowej produkcji „Super Dragon Ball Heroes”.
Walka z Moro trwa. Gokū i Vegeta stawiają mu czoła,
nie mając jeszcze pojęcia z czym tak naprawdę będą się mierzyć. Ich wróg nie
jest może potężny, ale jak się szybko okazuje, potrafi przyswoić sobie energię
całej planety i wszystkiego, co na niej żyje i tym właśnie ich atakuje. Już to
byłoby sporym problemem, ale prawdziwe kłopoty dopiero się zaczynają, kiedy
nasi herosi odkrywają, że Moro ukradł także ich energię i nie mogą się
przemienić.
Czy powrót Buu z uwiezionym w nim Bogiem
Wszechświata zdoła odmienić losy bitwy na Nowym Namek? Jakie jest życzenie
Moro? I jaką rolę w tym wszystkim odegra Galaktyczny Patrol?
Pierwsza połowa dziesiątego tomiku „Dragon Ball
Super” nie zachwyca. Nie wiem jak to się stało, że Toriyma po zaadaptowaniu
anime „DBS” na potrzeby mangi (z, niestety, wycięciem paru istotnych wątków,
które musiano uzupełnić anime comicsami) postanowił kontynuować serię, ale
chyba zrobił to nie dlatego, że miał pomysł. Moro jako wróg wygląda nieciekawie,
a przecież „DB” dobrymi wrogami zawsze stało. Pomysł na jego moce jest niezły,
ale wszystko to nagle zaczyna rozmywać się we wtórności. Bo póki co „Saga
Więźnia Galaktycznego Patrolu” to jedna wielka kopia „Sagi Friezera” – znów
Namek, znów szukanie tam kul, znów bohater, z którym Gokū sobie nie radzi, znów
podobne sceny z zabijaniem Nameczan i tylko Vegeta tym razem staje w ich
obronie… Co też zresztą nie przekonuje.
Co się jednak dziwić. Całe „Dragon Ball Super” było
jedną wielką kopią wcześniejszych pomysłów, tak z serii „Z”, jak i nawet „GT”
(kosmiczne smocze kule). Na szczęście Toriyama zawsze potrafił wykrzesać z
siebie coś więcej i tak jest także w przypadku tego komiksu. Tomik w drugiej
połowie zaczyna się rozkręcać, dynamika walki wciąga, lepsze stają się też
ilustracje, kiedy Toyotarou musi przygotowywać bardziej szczegółowo rozrysowane
sceny starć, a i kilka elementów – choćby wspomnienia walki z Buu – wypada
dobrze.
Szkoda jednak, że to tylko powtórka z rozrywki.
Wróg nie robi wrażenia, bohaterowie wydają się być inni niż kiedyś, a nowe
postacie nie intrygują tak, jak powinny – poza Merusem, którego z każdą stroną
lubi się coraz bardziej. Na razie mam wrażenie, że Toriyama lepiej bawił się
odtwarzając w formie mangi to, co sam wymyślił na potrzeby serialu i co
stworzyli scenarzyści anime, niż wymyślając – chyba na siłę – kolejny story
arc. Wciąż jednak cieszę się, że mogę czytać nowe przygody Gokū. Może i nie ma
w nich oryginalności, ale to wciąż „Smocze kule” i to takie, które biją na
głowę większość bitewnikaów dostępnych na rynku (sarkam, bo od tej serii
wymagam zawsze najwyższej możliwej jakości)
i nic więcej prawdziwemu miłośnikowi tej opowieści nie trzeba.
Komentarze
Prześlij komentarz