Poprzedni rozdział „Dragon Balla Super” rozpalił
wyobraźnię fanów wprowadzając nową przemianę Vegety. Rozgorzała wówczas
dyskusja na temat tego, czy saiyański książę stał się w końcu potężniejszy od
Gokū, co oznacza jego przemiana itp., itd. Teraz nadszedł czas poznania ciągu
dalszego, który… Właśnie, nie zdradzę Wam czy odpowiada na te pytania, ale na
pewno wart jest poznania. I to jeszcze jak!
Gdy walka z Granolą wydawała się być przegrana, do
akcji wkroczył Vegeta, który pokazał nową przemianę i równie nową, jeszcze
większa niż dotąd potęgę. Teraz starcie rozpoczyna się na dobre, Vegeta zdaje
się mieć przewagę dzięki mocy uwolnionej w nim przez boga zniszczenia, ale czy
taka sytuacja potrwa długo? Granola skrywa jeszcze własne sekrety i nawet fakt,
że Saiyanie też byli ofiarami Frizera nie zmienia chęci jego zemsty. Jak skończy
się ta walka? Czy moc Super Ego, którą pozyskał Vegeta, pozwoli mu wygrać?
Ten odcinek „Dragon Balla” to kolejny epizod prania
się po mordach, że tak kolokwialnie to ujmę. Vegeta bije Granole, Granola bije
Vegetę, w powietrzu latają kule energii, krajobraz jest coraz bardziej zdewastowany,
a my bawimy się dobrze, bo taki schemat u innych byłby tandetny, u Toriyamy
pozostaje atrakcyjny i wciągający, sympatyczny a przy okazji nastrojowy, nawet
jeśli nie ma tym razem tego, co było siłą dzieł mistrza od zawsze – humoru. Jest za to druga moc serii: świetne walki i wyśmienita akcja.
Poza tym to naprawdę wdzięcznie wykonany bitewny
balet, który nie nudzi, bo unika dialogów do tego stopnia, że epizod czyta się
w kilka minut, a po wszystkim zostaje niedosyt. Bo może to już było – i to było
tyle razy – ale wciąż chcemy więcej. A że po koniec akcja się zagęszcza, w
oczywisty sposób, ale jednak, trudno jest nie czekać z niecierpliwością na ciąg
dalszy. Bo „DB” to klasyk, który przetrwał próbę czasu i dobrze odnalazł się w
nowym realiach. I co z tego, że nie do końca jest to ta sama seria, co kiedyś. Nie
mogła nią być, wszystko się zmienia, jednak nadal jest niemal tym samym dziełem
co przed laty. Inaczej, bardziej szczegółowo ilustrowanym, a zarazem oferującym
wszystko to, za co kochaliśmy stare, dobre „Smocze kule”.
Konkluzja będzie chyba oczywista. Warto. Może nie
tak, jak klasyczne czterdzieści dwa tomy, ale wciąż to jeden z najlepszych
shounenów i nie znać go to wstyd, a przy okazji po prostu zwyczajnie w świecie nie
warto.
Komentarze
Prześlij komentarz