„Uśmiech” to moje pierwsze spotkanie z twórczością Kazimierza
Grochmalskiego, człowieka orkiestry można by rzec, bo i prozaika, i poety, i
twórcy mocno związanego z teatrem. Pierwsza, ale wątpię, by ostatnia, bo jest
coś, co w pozycji tej mnie kupiło. Coś, co nie zdarza się często: powiew
świeżości i spora garść zaangażowania.
Uśmiech. Każdy z nas go zna. Każdy z nas zna różne
jego odmiany: można uśmiechać się wesoło, półgębkiem, ze smutkiem, z
politowaniem, można też z miłością, z pobłażaniem także. Szczerze, nieszczerze.
Uśmiecha się każdy z nas, różni ludzie, różnych profesji, wiodący najróżniejsze
żywoty w miejscach wszelakich. Uśmiech to nasza wizytówka, coś, co może zjednać
nam ludzi. Ale co uśmiech może skrywać?
„Uśmiech” to zbiór opowiadań, ale zbiór opowiadań
specyficzny. Specyficzny tak stylem, jak i konstrukcją. Czasem bliżej jest tym tekstom
do przypowieści, niż opowiadań, innym razem wkraczają na grunt felietonów.
Niekiedy mamy tu bardziej klasyczną formę, innym razem coś na kształt garści
przemyśleń, obleczonych w formę prozy, ale prozy lirycznej, bliskiej poezji,
autorowi przecież nieobcej. I niebanalnej.
Bo „Uśmiech” też i oryginalnością stoi. To proza
ascetyczna, oszczędna, można powiedzieć, że rwana, bo pisana krótkimi,
nieskomplikowanymi zdaniami. Z tym, że nie są to zdania, jakie znamy ze
współczesnej prozy, ukazujące niedostatki warsztatowe autora. U Grochmalskiego
to zabieg celowy, w pewnym sensie pełen staromodności, podkreślający jego
umiejętności i talent, i udowadniający (po raz kolejny przecież, bo mistrzowie
pióra robią to od zawsze), że nie trzeba rozpisywać się na setki stron, by
urzec swoją literaturą.
Literaturą i emocjami. Bo cała ta książka jest jak
zawarty w niej tekst „Pożegnanie klaunów”, niby to coś zabawnego (pozornie), a
jakże to wszystko smutne, jakże bolesne i żalu pełne. A przecież to swoista
podróż po świecie uśmiechu, wyprawa z tym grymasem twarzy, który unosi kąciki
naszych ust. Ale czy to oznacza, że mamy się śmiać? A może powinniśmy zadać
sobie pytanie, ile uśmiechu trzeba zabrać ze sobą w taką podróż? Który jest
właściwy? I co nam może dać?
Słowem podsumowania, świetna to książka. Niełatwa i
łatwa jednocześnie. Dzieło balansujące na granicy wielu wzajemnie uzupełniających
się sprzeczności. Może nie poraża, ale na pewno nie pozostawia obojętnym. I jaka
pobrzmiewa w nim siła nostalgii i smutku. Co nie znaczy, że lektura nas nie
cieszy. Ot ujmujący paradoks.
Komentarze
Prześlij komentarz