Po trzech latach przerwy „Stranger Things”
powróciło z czwartym i docelowo przedostatnim sezonem serialu. Sezonem nieco
innym od poprzednich, ale co najmniej równie dobrym, jeśli nie lepszym od nich.
W skrócie, przygotujcie się na kolejną porcję horrorowo-nostalgicznych wrażeń!
Rok 1986. Od wydarzeń z poprzedniego sezonu minęło
pół roku, Joyce, Will, Jonathan i Nastka próbują ułożyć sobie życie w
Kalifornii, ale nie jest lekko. Szczególnie dla tej ostatniej, która nie dość,
że straciła swoje moce, to jeszcze jest nękana w szkole przez innych uczniów. Jakby
tego było mało Joyce dostaje wiadomość, że Hopper jednak żyje!
Tymczasem w Hawkins, gdzie zostali m.in. Mike,
Lucas i Dustin wszystko wydaje się płynąć spokojnym rytmem, ale do czasu. Zawiązują
się nowe przyjaźnie, chłopaki dołączają do Klubu Ognia Piekielnego, skupionego
wokół rozgrywek „D&D” i wszystko wydaje się być w porządku. Spokój przerywa
jednak makabryczna śmierć nastolatki. Wszystko wskazuje na to, że zło wróciło
do Hawkins i jest tym razem o wiele groźniejsze i brutalniejsze, niż do tej
pory, a nasi bohaterowie znów będą musieli połączyć siły, by stawić mu czoła. Ale
czy zdołają?
Nowy sezon „Strangers Things” powiela wszystko to,
co serial serwował nam do tej pory, z tym, że robi to lepiej niż dotąd. Jest akcja,
są zagadki, jest klimat i masa nawiązań do horrorów, tym razem jednak wszystko
jest nieco odmienione. Zwiększono długość odcinków, czasem nawet dwukrotnie, dzięki
czemu więcej jest tu miejsca na budowanie wątków obyczajowych. Twórcy bardziej
skupiają się na bohaterach i ich losach, dorzucają postaci, bawią się nostalgią
za latami 80-tymi, a przede wszystkim jeszcze bardziej upodabniają swój serial
do prozy Stephena Kinga, którą zawsze się inspirowali. Bo tak, jak u niego,
grozy jest tu początkowo mniej, niż życiowych rzeczy, wątków i bohaterów wiele,
a tempo akcji jest wolniejsze.
Ale serial bynajmniej nie nudzi. Ciągle dzieje się
coś intrygującego, ciągle coś ciekawego wyskakuje zza rogu, nawiązań do klasyki
grozy jest mnóstwo, od „Koszmaru z ulicy wiązów”, na japońskich horrorach
skończywszy. Klimat też jest świetny, w końcu naprawdę czuć tutaj lata 80. a ekipie
udało się uchwycić nastrój dzieł z tamtych lat, ale i elementy horrorowe (bardziej celujące w grozę, niż SF, co dotąd dominowało) wypadają dobrze. Efekty jeszcze się poprawiły, pogorszyło się nieco aktorstwo,
bo chociaż Millie Bobby Brown nigdy w tym serialu za dobrze nie grała i nie
gra nadal, to już fakt, że Finn Wolfhard zatracił gdzieś swój talent i pazura jakoś
trudno przeboleć (na szczęście reszta obsady nie zawodzi), ale mimo minusów
takich, jak ten, serial trzyma poziom i satysfakcjonuje.
Dla mnie bomba. Ten spokojniejszy rytm, ten klimat,
ten nastrój i iście postmodernistyczna zabawa motywami, bez uciekania się do
metafikcji, kupują mnie całkowicie. Szkoda tylko, że ten sezon podzielono na
dwie części i na ostatnie dwa epizody musimy poczekać miesiąc. Ale nie wątpię,
że będzie warto. A potem zostanie tylko czekanie na ciąg dalszy i nadzieja, że
ostatnia seria utrzyma poziom. Chociaż myślę, że możemy być tego pewni już
teraz. Nie oglądaliście jeszcze? Więc obejrzyjcie, bo to jedna z naprawdę nielicznych,
wartych poznania produkcji od Netflixa.
Komentarze
Prześlij komentarz