Rękopis Hopkinsa – R. C. Sherriff

RĘKOPIS ZNALEZIONY W ANGLII

 

Niewiele jest linii wydawniczych, po które sięgam w ciemno, bez wyjątku. Jeszcze mniej jest takich, po których kolejne tomy sięgam, nawet jeśli już je czytałem czy mam na półce w innym wydaniu. A po „Wehikuł czasu” sięgam. Każdy tom w ciemno, nawet jeśli kilku klasyków już miałem, czytałem, znałem. Ba, sięgam nawet w sytuacjach, gdy są autorzy, za prozą których nie przepadam. Bo zawsze, bez wyjątku, fajnie jest, ciekawie, najczęściej z ambicjami, bo jednak w większości to klasyka, częściej mniej znana, czasem taka żelazna, a klasyka, wiadomo, prawie nigdy nie zawodzi. A na pewno nie w fantastyce. No i nie zawodzi też „Rękopis Hopkinsa”, dzieło w sumie nie jakieś znane, autora, którego jeśli się kojarzy, to bardziej z wojennych wspominek, sztuk i scenariuszy filmowych (nominowanych do Oscara i BAFTA), niż jako fantastę. A jednak tu pokazał, że w dystopijnej fantastyce odnaleźć się umie i że potrafi naprawdę dobrze to wszystko zrobić.

 

Doszło do katastrofy. Cywilizacja zachodnia upadła. Koniec? Tysiąc lat później wyprawa badawcza trafia na Wyspę Brytyjską i to tu znajduje tytułowy rękopis, czyli zapiski Edgara Hopkinsa, emerytowanego już nauczyciela, hodowcy drobiu i astronoma amatora, który opisał cały kataklizm, jaki spotkał ludzi i to, jak wyglądał czas przed, w trakcie i po. A wszystko z perspektywy człowieka, który nie cierpi otaczających go ludzi, a może stać się dla nich jedyny, ratunkiem. O ile w ogóle ktoś zechce posłuchać kogoś takiego, jak on…

 

Poważny temat, mocne, tragiczne wydarzenia, a jednak wszystko podane zarówno z obowiązkowym ciężarem, jak i pewną taką lekkością, humorem, no z brytyjskością można by rzec. Małe angielskie miasteczko, wkur… znaczy bardzo denerwujący bohater, jakim jest Hopkins, człek w sobie zadufany, mający gdzieś innych i w całej tej katastrofie mający nadzieję nie tyle na ratowanie innych, ile na pokazanie swojej nad nimi wyższości, specyficzny, małomiasteczkowy świat… Osobliwe to dzieło, ale powiem, że chociaż premierę miało w 1939 roku, nadal ma w sobie sporo oryginalności, chociaż temat nadchodzącej zagłady był wałkowany niezliczoną ilość razy. I naprawdę dobrze się to czyta.

 

Okej, jeśli chodzi o minusy, to jest to wszystko trochę naiwne, tu i tam chętnie bym podjął polemikę z tezami autora, bo uogólnień zdarza się sporo – nie chcę wnikać w detale, bo nie lubię za wiele zdradzać, więc będziecie musieli odkryć to sami – ale to też wynika z tej pewnej naiwności. A jednak okazuje się, że dzieło jest nadal aktualne, nadal ciekawe, interesujące i mające w sobie coś. Coś, co potrafi rozbawić i zaniepokoić, co ma w sobie wymiar rozrywkowy, ciekawą satyrę na małe społeczności i zarazem rozmach połączony z przesłaniem i przestrogą. Do tego wszystko to podane z wyczuciem, z bardzo fajnych uchwyceniem tego klimatu brytyjskich miasteczek. No i z tym brytyjskim humorem, charakterem i siła wyrazu.

 

Więc tak, niby rzecz niepozorna, niby w znanych i wyświechtanym temacie, a smakowita i wartościowa – tak pod względem treści, jak i wykonania. Samo wydanie też, jak zawsze zresztą, bez zarzutu: zintegrowana oprawa, spójna szata graficzna, dobry przekład, żółtawy papier, na którym dobrze się czyta, sami wiecie. A tom, jak zawsze i wszystkie z tej serii, polecam. Fajnie, że Rebis idzie w klasykę i że serwuje dzieła mniej znane, ale poznania warte.

Komentarze