Imperatyw Thanosa – Dan Abnett, Andy Lanning, Miguel Sepulveda, Tan Eng Huat, Timothy Green II

THANOS POWRACA


Wraz z tym tomem epicka saga o kosmicznej wojnie Marvela, zaczęta niepozornie w tomie „X-Men: Mordercza geneza”, a potem sukcesywnie rozwijana w kolejnych, wreszcie dobiega końca. Można by co prawda sięgnąć dalej, aż do „Rękawicy nieskończoności” i jej kontynuacji, dorzucić jeszcze sagę „Anihilacji”, jedną i drugą, parę pobocznych rzeczy… Rozrosłoby się to i to solidnie, ale wszystko sprowadza się do tego, że w tym tomie dostajemy wielki finał całości. Pozorny, bo opowieści o Thanosie i kosmosie Marvela wciąż się ukazują, ale w tym momencie kończy się jakiś rozdział tej sagi. I to wielki. I kończy w całkiem niezły sposób.

 

Wielka wojna królów dobiegła końca, ale konsekwencje są wciąż odczuwalne. Największym problemem, jaki pozostał jest Uskok, przejście między wymiarami prowadzące do Rakowersum, czyli koszmarnej wersji naszej rzeczywistości, zamieszkanej przez wypaczone wersje ziemskich herosów. Zbliża się więc kolejna wojna, kolejne zagrożenie, które muszą powstrzymać Strażnicy Galaktyki, ale zza grobu wraca też Thanos. A na kosmicznej scenie to jedynie fragment wydarzeń, które rozlewają się coraz to dalej i i dalej…

 

Trylogia o kamieniach nieskończoności była świetnym evnetem. Świetnym eventem była też „Anihilacja”, przynajmniej ta pierwsza. Dodatki do niej były już takie sobie, część druga okazała się jedynie niezła, a to co było potem też trzymało niezły poziom. Aż, albo tylko. Wszystko za sprawą scenarzystów tych opowieści, którzy zbyt wielkimi artystami po prostu nie są. „Imperatyw Thanosa”, którym też się zajęli, to potwierdza. Bo niezła to rzecz, dynamiczna, widowiskowa, pełna akcji, ale niezbyt odkrywcza ani tym bardziej niezbyt imponująca. Jak z kinowymi hitami wyładowanymi po brzegi komputerowymi efektami, jest na co popatrzeć, ale treści dostajemy tu stosunkowo niewiele, a ambicji jeszcze mniej. To czysta rozrywka oparta na dynamicznych popisach rozwałki, dość ważna, bo w końcu rozwija temat Rakowersum (potem Bendis dopełnił tę opowieść z jednym z tomów „Strażników Galaktyki”, wyjaśniając to i owo), ale nie ma tu prawdziwej mocy.

 


Nadal jednak czyta się to dobrze. Miło ogląda. A i w końcu możemy cieszyć się rozmachem, bo poza samą tytułową miniserią, wydaną zresztą kiedyś w Polsce w ramach Wielkiej Kolekcji Komiksów Marvela, cieszyć się możemy również dwoma runami „Anihilatorów”, dziejącymi się po głównych wydarzeniach i sprawnie je dopełniającymi. W skrócie, niezła zabawa dla fanów kosmosu Marvela. Ani najlepsza, ani najgorsza, warta poznania, jeśli czytaliście poprzednie części. I, tak samo, jeśli czytać zamierzacie kolejne.

 


A co dalej? Następne większe i mniejsze wydarzenia. Część z nich mamy nawet po polsku, bo np. wydany jednocześnie z tym tomem album „X-Men: Powtórne przyjście” dzieje się niedługo po „Imperatywie”, a potem mamy jeszcze chociażby „Krainę cieni”, „Sam strach”, „X-Men: Rozłam”, Naprzód, Avengers! i „Avengers kontra X-Men”, by skupić na tych ważniejszych. Po nich zaś całe Marvel Now, zdominowane przez temat inkursji, w skład którego wchodzi m.in. „Nieskończoność”, czyli kolejne wielkie wydarzenie z Thanosem oraz utrzymane w tym temacie takie opowieści, jak seria „Thanos” czy poprzedzony „Strażnikami Galaktyki” event „Wojny nieskończoności”. Jak widać zabawa szybko się nie kończy. I dobrze, bo może to schemat, może wciąż i wciąż serwowany jako powtórka z rozrywki, ale sprawdzający się całkiem dobrze. 

Komentarze