Drugi sezon „American Horror Stories” to rzecz
zdecydowanie bardziej stonowana od swojego poprzednika. Więc i robi mniejsze
wrażenie. Ale chociaż epizody są przewidywalne, jak zwykle zabawa jest udana.
Niestety już nie tak bardzo, jak przy pierwszym sezon.
Poznajcie szalonego wytwórcę lalek i kobietę, która
w aplikacji monitorującej kto puka do drzwi dostrzega… zmarłego. Wybierzecie się
na przejażdżkę z dziewczyną, za którą podąża tajemniczy jeep, a także przenieście
się do osiemnastego wieku, by przekonać się jak nietypowo walczyć można z ospą.
Mało? No to zobaczcie, co może pójść nie tak, gdy poddajecie się operacji
plastycznej, poznajcie prawdę o Krwawej Mary, przekonajcie się, jak osobiste
traumy mogą przerodzić się w koszmar a w końcu wybierzcie się nad skrywające
swoje sekrety jezioro…
Zacznijmy od tego, co zaszwankowało tym razem. Bo
zaszwankowało to i owo, a przede wszystkim fakt, że u steru zabrakło dwóch
ludzi odpowiedzialnych za „American Horror Story”, czyli Ryana Murphy’ego i Brada
Falchuka, którzy zresztą zrobili to, co w poprzednim sezonie było najlepsze. Zabrakło
też większej ilości nawiązań do uniwersum „AHS” – te, oczywiście, są, ale nie
ma ich aż tylu. Choć jednocześnie twórcy nie zapomnieli o odniesieniach do
innych horrorów, zabawy legendami miejskimi i tym podobnymi rzeczami.
Jak „American Horror Story” tak „American Horror
Stories” oparte jest na odtwarzaniu znanych motywów. Krwawa Mary? Seryjny morderca
w samochodzie ofiary? Jezioro, które skrywa tajemnice? Rzecz w tym, że
najczęściej nie jest to przełamane czymś nowatorskim, a kiedyś tak było. W drugim
sezonie „Stories” twórcy idą w mniej modernistyczne podejście, a ich fabuły są
od początku do końca przewidywalne. Oczywiste. I nie straszą. Niemniej jest tu
kilka rzeczy autentycznie świetnych.
Przy czym najlepiej się bawiłem? Przy „Dollhouse”,
który mocno nawiązywał do jednego z sezonów „AHS”, przy „Facelift”, który przypominał
mi mocno „X-Filesowe” „Sanguinarium”, a jednocześnie w pewnym sensie wpisywał
się w serialową mitologię Piggy Mana i przy „Lake”, mocno czerpiącym, niczym
sezon „1984”, z jednej z moich ulubionych franczyz horrorowych. Ciekawy był też
„Necro”, przypominający nieco prace Clive’a Barkera, ale jednak niespełniony, ale
to już nic ponad przeciętność.
Niemniej bawiłem się dobrze. Bo i klimat był, i
aktorstwo niezłe, a czasem i pomysły także. Trochę zabrakło inwencji i oryginalności,
bo wszystko tu bazuje właściwie na czymś innym, w końcu i „Aura” była jak ze „Z
archiwum X”, i „Milkmaids” znów kojarzyło się z Barkerem. A na pewno zabrakło
odkrywania w tym wszystkim, w każdym z tych schematów i motywów czegoś
świeżego, z czego „AHS” zawsze słynęło. Tak czy inaczej fanom horrorów polecam,
bo zabawa wciąż jest niezła, a samo „American Horror Story” to wciąż jedna z
najlepszych serialowych produkcji w tematyce grozy. I tyle w temacie.
Komentarze
Prześlij komentarz