Lubić komiks polski, a nie znać Baranowskiego? Tak
się chyba nie da, wyobrazić sobie tego nie umiem, bo to legenda, jedna z
największych. Ale wyobrażam sobie, że można nie znać niektórych jego dzieł, bo
przecież nie każde z nich to „Orient Man”, „Na co dybie w wielorybie czubek
nosa Eskimosa”, „Podróż smokiem diplodokiem”, „Porady praktycznego pana” czy „Skąd
się bierze woda sodowa”, na których wychowały się całe pokolenia czytelników. „Bezdomne
wampiry o zmroku” to właśnie jeden z takich mniej znanych dzieł autora. Co nie
znaczy, że mniej poznania wartych, bo świetne są. I jak znalazł na zbliżającego
się halloweenowe klimaty.
Poznajcie dwa wampiry, Szlurpa i Burpa, które mają
wieczny wielki apetyt na ludzką krew, ale i jeszcze większego pecha. Kiedy w
ich zamku zjawia się tajemniczy przybysz, to nie on ucieka ze strachem z
budowli, a gdy spotkają kosmitę, żeby go wyssać, ten musi okazać się robotem z
innej planety, a nie bytem biologicznym. Na tym kłopotów oczywiście nie koniec.
Bo jak tu żyć w świecie potworów, jeśli człow…znaczy wampir boi się nawet ludzi
albo dotyka go zmiana ustroju obowiązującego w kraju. Kiedy musi mierzyć się z
problemami pokroju braku wolnych miejsc, gdzie można by spędzić w ciemności
zaczynający się dzień czy też stawić czoła pomylonej przesyłce kurierskiej,
która doprowadza do starcia głównych bohaterów z zombie! Ale tak to już bywa,
jak jest się polskim bohaterem komiksu stworzonego przez Polaka. Można próbować
coś zmienić, Szlurp i Burp porywają się nawet na to, by zostać… Thorgalem i
Aaricią (lepsze to niż samobójstwo przy użyciu osikowego kołka), ale w
ostatecznym rozrachunku i tak najlepiej wychodzi im pokazanie tego, na co stać
nie światowych herosów, a wampiry z Polsylwanii!
„Bezdomne wampiry o zmroku” już nieraz wychodziły
ze swoich trumien na sklepowe półki. Tworzone od lat 80. XX wieku, w formie albumowej
od Kultury Gniewu pojawiły się w roku 2005, potem wróciły dwanaście lat
później, a teraz, po pięcioletniej przerwie, przybywają znów. I to przybywają w
formie, w jakiej dotąd nie były, bo z nowym materiałem. Co prawda to tylko
kilka (dokładnie dziewięć) plansz, narysowanych a pandemicznych czasach, które
odcisnęły na nich swoje piętno, ale jednak. Tym bardziej, że dobre to są
plansze. Jak zawsze u Baranowskiego.
I dobrze, że album się ukazał, bo ja naprawdę lubię
przygody Szlurpa i Burpa i uważam, że powinny być bardziej kojarzone, niż są.
Może i mniej tu absurdalnego humoru (zastąpił go czarny, czasem nawet bardzo, a
to mi osobiście odpowiada i to bardzo), mniej też gier słownych (nie zniknęły
jednak, nie bójcie się!) – ale to wciąż ten Baranowski, którego uwielbiamy. Przy
okazji to także album pokazujący, jak przez niemal trzy dekady, jakie dzielą
pierwsze i ostatnie plansze, ewoluowała i twórczość, i kariera autora. Kariera?
A tak, bo w końcu część z zebranych tu komiksów ukazała się na rynku belgijskim
w magazynie „Tintin” (niektóre do scenariuszy Jeana Dufauxa, Baranowski jednak
zmienił w nich dialogi na własne, niezadowolony z dokonań scenarzysty). Przede
wszystkim jednak wciąga, bawi, poprawia humor i nie żałuje nam satyry i
absurdów.
Cały ten przekrój przez twórczość Baranowskiego
widać tu także na polu graficznym. Większość to typowe dla niego prace, pełne
obłości i cartoonowości, ale czasem przybywa detali, kreska zmienia się w
bardziej realistyczną (Thorgala i Aaricii, którzy wpadają tu na gościnne
występy nie powstydziłby się sam Rosiński). I za każdym razem jest świetnie. A
jeszcze mamy dodatki – wywiad, zdjęcia, kulisy, grafiki – i mamy wydanie, które
samo w sobie prezentuje się iście rewelacyjnie: duży format (245x325 mm), papier
kredowy, twarda oprawa.
Super rzecz. Do śmiechu, do sentymentalnych
wspominek, ale przede wszystkim coś, co świetnie się czyta. Nie raz już
czytałem większość zawartych tu historii i wciąż bawiły mnie tak samo, jak
przed laty. I cieszę się, że mogłem wrócić do nich raz jeszcze.
Dziękuję wydawnictwu
Kultura Gniewu za udostępnienie egzemplarza do recenzji.
Komentarze
Prześlij komentarz