Miniseria „Angela”, wydana potem jako album „Spawn:
Angela’s Hunt” to chyba największy nieobecny czy to polskiego wydania „Spawna”,
czy wszelkich omnibusów tej serii. Wielki nieobecny, a jednak jakże ważny. Dużo
było opowieści związanych z serią, choćby miniseria „Violator” czy niektóre
zeszyty „Youngdlood”, ale wydarzenia tu przedstawione najmocniej odbiły się na
niej. Więc w końcu musiałem poznać całość. Ale, jak to z większością dzieł
Gaimana bywa, warto było raczej dla konkretnych momentów, niż całości, jako
takiej.
Jakiś czas temu Angela zapolowała na Spawna. Teraz
jej dowództwo dochodzi do wniosku, że nie miała na to pozwolenia, na dodatek
zginęła jej włócznia, która prawdopodobnie przepadła gdzieś na Ziemi, a
przełożeni uważają, że anielica jest zdrajczynią. Schwytana i aresztowana,
czeka na proces, który najwyraźniej daleki będzie od sprawiedliwego. Jej towarzyszki,
uważając, że ktoś ją wrabia, udają się po pomoc do… Spawna. Tak nasz piekielny
pomiot trafia do Nieba, by obronić swoją niedoszłą morderczynię. Czy zdoła? I
co z tego wyniknie dla niego samego?
Zeszyt „Angela” z serii „Spawn” był naprawdę
świetny. Ta miniseria, jedna z wielu pozycji z tą bohaterką, którą potem Gaiman
przeniósł do Marvela, zmieniając w siostrę Thora, jest jedynie niezła. Trudno
nie odnieść wrażenia, że scenarzysta nie miał tu większego pomysłu. Co gorsza
właściwie odcina kuponiki od serii, robiąc coś, co poziomem nie jest niestety
lepsze od przeciętnego spawnowego zeszytu. Brak tu finezji, brak wyczucia, brak
artyzmu, jest w zasadzie prosta historia, jakich wiele, a jednak spodziewałem
się po niej czegoś zdecydowanie więcej.
Warto jednak dla kilku scen, kilku konkretnych
momentów, jak choćby samo przybycie Spawna do Nieba i jego spostrzeżenia na
temat tego miejsca. Ale chciałbym, żeby sceny takie, jak ta, wklejone były w
konkretna fabułę, a nie takie miałkie fantasy z ubogimi kreacjami postaci i
świata. Gdyby to jeszcze było bardziej mroczne, bardziej horrorowe, myślę, że
broniłoby się bardziej, ale Gaiman poszedł inną drogą i postawił nie na
rozterki i rys psychologiczny, o które się prosiło, a widowiskowe sceny i
szybką akcję. A to mu nigdy nie wychodziło za dobrze.
Najjaśniejszą stroną albumu pozostają rysunki
Capullo. O dziwo słabsze, niż te, które pokazywał nam w „Spawnie”. Chyba gość
lepiej czuje się w mrocznych historiach, gdzie może pokazać więcej detali, a
nie w tak rozświetlonej estetyce, gdzie nawet emocje, jakimi nas raczył w
regularnej serii, zaistnieć nie mają za bardzo czasu.
Jest jednak nieźle. To rzecz dla zagorzałych fanów,
ale niezła, rzucającą nam parę istotnych scen, jednak nic poza tym. Po autorze
„Sandmana” spodziewałem się jednak czegoś więcej, może nie cudownej fabuły, ale
na pewno bardziej literackiego podejścia, a tego tutaj zabrakło. Została
jeszcze jedna, podobna do innych opowieść i to tyle.
Komentarze
Prześlij komentarz