Jeśli ktoś do oglądania „Mavericka” zasiądzie
licząc na porywająca i niebanalną fabułę, może się srodze zawieść. Bo to takie
kino, tak samo zresztą, jak i kultowa część pierwsza, w którym treści większych
szukać nie ma sensu. Bo co to, pean na cześć męskiej przyjaźni? Męskich
możliwości? Głębi tyle tu, co w kałuży, ale wcale nie o to chodzi. Bo ten film
wyczynami stoi, popisami powietrznych akrobacji i walk i pod tym względem
wykonany jest wzorcowo i widz ma na co popatrzeć.
Pete „Maverick” Mitchell powraca! Po tych wszystkich
latach testuje nowy sprzęt i jakoś toczy się to jego życie, ale nadchodzi
zmiana i już wkrótce będzie musiał wrócić do Top Gun. Cel? Wyszkolenie ekipy do
misji niemożliwej. Czy mu się to uda? I jak poradzi sobie z konfliktami, bo w
końcu jednym z jego uczniów jest syn jego zmarłego przyjaciela…
Wypuszczony w 1986 roku „Top Gun” okazał się
wielkim kasowym sukcesem i szybko zyskał miano filmu kultowego, chociaż
właściwie nic nie zapowiadało tak ciepłego przyjęcia produkcji. Tony Scott
wtedy był prawie nieznany, z jedną jedyną „Zagadką nieśmiertelności”, jaka na
jego filmowym koncie się liczyła i chociaż był bratem cenionego już mocno
Ridleya Scotta, własnej renomy sobie nie wyrobił. Ale ten film stał się dla
niego przepustką do sławy, potem posypały się propozycje – tak narodziły się chociażby
„Gliniarz z Beverly Hills 2”, „Prawdziwy romans” do scenariusza samego Qunetina
Tarantiono, wtedy też dopiero wschodzącej gwiazdy jeszcze sprzed sukcesu „Pulp
Fiction” czy „Karmazynowy przypływ”, a armia amerykańska zaliczyła zaskakujący
wzrost chętnych do zostania pilotami. Ale chociaż „Top Gun” przy budżecie śmiesznych
15 milionów dolarów zarobił ich prawie 360, twórcy ani odtwórca głównej roli
nie byli zainteresowani zrobieniem ciągu dalszego. Bo i po co? Film kręcił ich,
bo był czymś nowym, powtarzanie go nie miało sensu. Pomysł wrócił po latach, w
2010 roku, ale dwa lata później Scott popełnił samobójstwo i zdawało się, że to
koniec projektu. Bo kto to pociągnie, jak należy? A jednak pojawił się Joseph
Kosinski, twórca o polskich korzeniach, z małym kinowym dorobkiem, i,
kolokwialnie mówiąc, dał radę.
Kosinskiemu udała się w tym filmie rzecz zdawałoby
się niemożliwa – wyśmienicie imituje sposób reżyserii sekwencji powietrznych, a
te są przecież clou „Top Gun”, jakie serwował nam przed laty Scott. Bałem się
co z tego może być, bo facet zasiadał dotąd na stołku reżyserskim takich
filmów, jak „Tron 2” czy „Niepamięć” i na kolana mnie nie powalił. A tu proszę,
zaufano mu, powierzając budżet rzędu 170 milionów (opłacało się, bo film zarobił
prawie 1.5 miliarda i obecnie znajduje się na 11 miejscu najlepiej zarabiających
produkcji w dziejach), a on zrobił z tego świetne wizualnie kino. Znakomite efekty,
dobre zdjęcia, świetne tempo akcji, sama akcja, klimat… Scenariusz „Mavericka”
to wydmuszka, ale wydmuszka grająca na sentymentach czy męskich emocjach, gdzie
jest miejsce na popisy męskiej przyjaźni czy nawet sceny komediowo-romantyczne.
Z tym, że nie zwraca się na nią uwagi, bo liczy się to, jak to wszystko wygląda.
Kosinski o tym wie i właśnie na tym skupia się najbardziej, co wychodzi
produkcji na dobre.
Na dobre wychodzi jej też aktorstwo. Nie ma tu
wybitnych ról, ale Cruise, Harris, Kilmer i Teller jak zawsze wypadają dobrze,
a mamy tu jeszcze Connelly czy niedocenionego Glena Powela, który swego czasu rozwalił
mnie rolą w „Królowych krzyku”. W skrócie, dobre epickie kino. Typowy blockbuster,
który zrobić ma dobrze naszym oczom, dostarczyć trochę emocji i nie nudzić i
dokładnie to robi. W dobrym stylu.
Komentarze
Prześlij komentarz