Amazing Spider-Man #6: Rzeź absolutna – Nick Spencer, Patrick Gleason, Sean Ryan, Rob Fee, Pete Woods, Ryan Ottley, Ray-Anthony Height, Franscesco Manna, Marc Deering
Duet Spancer i Ottley (plus gościnnie paru innych artystów)
kontynuują swoją opowieść o Spider-Manie. Tym razem, po raz pierwszy od
zaczęcia cyklu, wkraczają nią w wielki event, którego główną opowieść i parę
najważniejszych tie-inów znajdziecie w wydanym właśnie najnowszym tomie Venoma.
Tu czekają więc na Was dodatki, sporo niezobowiązujących, ale przyjemnych
wtrąceń do historii. Jest więc nieźle, choć to tylko bonus do większych
wydarzeń i najlepiej jest czytać całość Rzezi absolutnej.
Wżyciu bohaterów znów się dzieje. Dużo się dzieje. Najpierw osobiście, potem na większą skalę. Bo konsekwencje akcji MJ są takie, że znów zostaje aktorką, a Peter chce ją w tym wspierać. Ale znów, jak kiedyś w czasach komiksów Straczynskiego, znów musi się zająć problemem (tym razem z siostrą, tak, ma siostrę...) i próbuje zdarzyć przed odlotem kobiety swej. A potem znów musi stawić czoła Osbornowi w wersji Carnage. A tle zaś mamy tego tajemniczego wroga, który knuje od początku i knuje też teraz.
Jak to u Spencera od początku jego runu bywa, jest…
Jest lekko, prosto, z nie do końca trafionym humorem i… No wtórnie jest. Absolute
Carnage to kawał świetnego eventu opartego na kultowym, choć często krytykowanym
Maximum Carnage z lat 90. Całość więc z założenia jest wtórna, ale tę
wtórność Cates w Venomie i w samym evencie przekuł w coś sentymentalnego
i znakomitego. A Spencer w Spiderze idzie jedynie w odtwórstwo i wkładu
własnego jest tu w zasadzie malutko. Pola do popisu może nie miał, ale mógł
wykorzystać to lepiej. Chociaż z drugiej strony jest nieźle, czyta się
przyjemnie i ogólnie powiedzieć można jedno: całkiem daje to radę, a jak
wychowaliście się na TM-Semicach, trochę sentymentu też ożyje.
Mimo wszystko więc fani postaci znajdą tu akcję,
akcję, jeszcze trochę akcji no i niezły klimat. Czyta się to lekko i
przyjemnie, ale niestety brakuje mi dawnej jakości. Jakości, która może już za
Slotta do najwyższych nie należała, niemniej jednak wypadała lepiej, niż run
Spencera, a Slotta wspominam choćby dlatego, że ten tom odnosi się do finału
jego pracy nad serią.
I jeszcze słowo o rysunkach, bo te są niezłe. Tylko
tyle, aż tyle, jak zwał, tak zwał, ja jednak nadal tęsknię za czasami, gdy
serię rysowali Romita, Bagley albo Sienkiewicz (okej, ten ostatni głównie kładł
tusz, ale jednak dzięki temu prace zyskiwały jego charakter). Teraz wszystko
jest mniej wyraziste, jakieś takie uproszczone, jakby skierowane do młodszych
czytelników. Nie jest złe, ale naprawdę dobre też nie.
Tak czy inaczej fanom polecić mogę. I tym, którzy
uwielbiają Pająka, i tym, którzy czytają jedynie Venoma, z którym
ten się mocno łączy. Bo jako dodatek po prostu, wypada całkiem całkiem.
Recenzja opublikowana także na portalu Planeta Marvel.
Komentarze
Prześlij komentarz