Trafiła się przecena, spontaniczna decyzja (a może
spawntaniczna?) i drugie spawnowe kompendium trafiło w moje ręce. Zeszyty 51-100
(bez dodatków, jak chociażby miniserii „Cy-Gor”, bez okładek, ale jednak) to
nie lada gratka dla mnie, niegdyś dzieciaka, którego Pomiot Piekielny
zwyczajnie kupił, a który niestety nie miał okazji doczytać tej historii tak
daleko. Bo najpierw TM-Semic pożegnało się z wydawaniem serii po 24 numerach,
tuż przed pięćdziesiątym, jakże istotnym dla opowieści zeszytem, a potem
Mandragora wzięła się za kontynuowanie i upadła, przerywając serię na numerze
43 (oryginalnym 67), w samym środku opowieści po tym, jak… A, kto czytał, ten
pamięta pewnie. W końcu więc uzupełniłem kolekcję i mogłem doczytać historię za
młodu rozgrzebaną. Finał to żaden, potem powstało jeszcze ponad dwieście kolejnych
numerów, i powstają nadal (pobocznych nawet nie liczę), ale jednak w tym
momencie swoją przygodę można by z serią skończyć. I to w dobrym stylu, bo
naprawdę świetny jest ten tom.
Spawn, po ostatnich wydarzeniach, przemierza piekło,
tymczasem wszyscy zastanawiają się nad cudem, jaki spotkał Terry’ego. Terry’ego
zaś bardziej interesuje odkrycie na temat Spawna do jakiego dochodzi, a które
może zmienić wszytko w życiu jego i Wandy. A tymczasem na horyzoncie już czai
się tajemnica Cy-Gora, a także powrót Angeli, Billa Kincaida i pewnego dawno
niewidzianego szaleńca…
Jak widać w „Spawnie” nic nie ginie. Wydawało się,
że wątek Kincaida jest i rozgrzebany i zakończony jednocześnie, a jednak ten
wraca. I to nie po raz ostatni przecież. Wydawało się też, że wymyślony przez
Moore’a szaleniec był jedynie jednorazowym występem, a proszę, ten daje o sobie
znać. Najbardziej cieszy jednak powrót Angeli, bo zawsze lubiłem postacie
morderczych anielic polujących na naszego Spawna, a tu nie tylko ta
najważniejsza z punktu widzenia serii powraca, ale i jej wątek zostaje wreszcie
zakończony. I to w jak świetny sposób.
No i takim domykaniem wątków jest właściwie ten
tom. I to wątków, które uwielbiałem, bo chociażby historia z Cy-Gorem dawno
temu naprawdę do mnie trafiła. Wszystko to zaś zmierza do swoistego finału, bo
finałem pewnego etapu jest właśnie zeszyt setny. Potem twórca serii, Todd McFarlane, przestał już się w niej tak bardzo
udzielać, oddając stery innym. Te stery zresztą już są po części przekazane
Holguinowi, nowemu scenarzyście, który od 71 zeszytu pomaga McFarlane’owi, ale
jeszcze nie do końca. I chyba wychodzi to „Spawnowi” na dobre, bo im bliżej
końca tomu, tym ciekawiej dzieje się na stronach. A dzieje się dużo.
I dużo się też gada. To zawsze był pewien minus „Spawna”,
bo zdarzało się, że gadki było wiele, ale niewiele z niej wynikało i nie
inaczej jest teraz. Ale i tu bywa ciekawie, bywa niemalże literacko, poetycko,
choć na przykład ten wspominkowy zeszyt 65 można było śmiało sobie darować. Największą
siłą tego wszystkiego pozostają niezmiennie ilustracje. Capullo z pomocą
McFarlane’a, jako inkera, serwuje nam jedne z najlepszych prac w swojej
karierze, a jego styl ewoluuje na naszych oczach w kierunku tego, jaki znamy
dziś, co najmocniej rzuca się w oczy w ostatnim zeszycie. Wizualnie rzecz poraża
– dopracowana, realistyczna a jednak nie do końca, bo choćby wygląd twarzy
postaci i ich mimika są iści cartoonowe, pełna detali, mroku, klimatu i
kolorów, które robią wrażenie. Twórcy na tym ostatnim polu stawiają na
fajerwerki, na komputerowe barwy aż bijące po oczach, a jednak jest w tym
wyczucie i doskonale ze sobą współgra.
I choćby dla tych rysunków warto. Ale dla mnie
warto też dla tych fabuł, dla romantyzmu i dramatyzmu, i całego bogactwa
horrorowo-fantastycznej estetyki (plus mniej tym razem jest związków z pobocznymi historiami, których tu nie zebrano). Nie jest to komiks dla wszystkich, niektóre
jego momenty zestrzały się, ale czytam go po latach, odkrywam – i na nowo, i po
raz pierwszy – i bawię się lepiej, niż przy masie współczesnych, popularnych
serii. I, co tu ukrywać, mam ochotę na więcej.
Komentarze
Prześlij komentarz