Kapitan Brytania w Polsce zbyt dobrze znany nie
jest. Ogólnie zresztą żadna to czołówka superhero. Był czas, gdy Marvel
podbijał rynek brytyjski i wprowadzał wywodzące się z Wysp postacie. Ale zatrudniał
do tego autorów, którzy z Anglią mieli niewiele wspólnego, a którzy te swoje
prace w USA tworzyli, więc projekt nie mógł trwać długo. Potem jednak reaktywowano
go, wydawca poszedł też po rozum do głowy i tak krok po kroku docieramy do
punktu, kiedy powstała ta historia. Historia o brytyjskim bohaterze, mocno w
brytyjskich realiach osadzona, tym duchem przesiąknięta i przez Brytyjczyków
robiona. I to jakich Brytyjczyków, wtedy jeszcze nie aż tak znanych, znajdujących
się na początku swojej przygody, ale już pokazujących, że wiedzą, co i jak
robią. I że robią to rewelacyjnie.
Alternatywna Wielka Brytania. Ludzie zajęli się
superbohaterami, żaden nie został, a ci, którzy stoją na straży, monitorują
sytuację. Ale właśnie w tej rzeczywistości zjawił się jakiś czas temu Kapitan Brytania ze swoją ekipą i…
„Kapitan Brytania” to opowieść, którą Moore
stworzył na początku swojej kariery. Ale już ten początek kariery pełen był
wielkich dzieł, bo przecież w tym samym roku dostaliśmy od niego „V jak
Vendetta” czy „Miraclemana”. No i o wielkość ociera się też „Zakręcony świat”. Okej,
to historia bardziej ograniczona, bo twórcy na każdy rozdział mieli od kilku do
kilkunastu stron i musieli jakoś się w tym zamykać, ale dali radę. I to jeszcze
jak.
Treściwa to opowieść. I zarazem mająca w sobie
sporo świeżości. Kiedy sięgamy po coś, co nosi tytuł „Kapitan Brytania”, możemy
oczekiwać kiczu i tandety, możemy obawiać się przerażającego patosu i tego, że
sam temat będzie na tyle atrakcyjny dla lokalnego odbiorcy, że więcej nie
trzeba. A tymczasem Moore, jak to Moore, wziął to i zrobił coś absolutnie
znakomitego. Wielką siła jest to, jak scenarzysta posługuje się piórem,
językiem. Jak z prostych rzeczy wyciska to, co najlepsze, a często także to, czego
nie wycisnął nikt inny. I jak to, co wtedy – a często nawet i dziś – inni twórcy
podają w infantylny sposób, od serwuje dojrzale, ambitnie, treściwie i
krwiście.
Nie mógł tu poszaleć. Nie mógł zrobić historii, która
byłaby skierowana do dorosłych, więc i unikać wielu tematów po prostu musiał. Ale
nie czuć ich braku, nie czuć też by historia coś bez nich traciła. Sprytna bestia
z tego Moore’a, bo z jednej strony serwuje dramatyczne, dynamiczne superhero,
przegadane, jak na tamte czasy przystało, a z drugiej coś, co wykracza poza gatunkowe
ramy. Coś, co ma w sobie siłę, moc, ale i głębię. Ma w sobie prawdę i niezwykłość.
I całkiem fajne rysunki Davisa. Wtedy jeszcze operował stylem bardziej
klasycznym, typowym, ale jednak z pewną taką nuta cartoonowego szaleństwa,
widoczną w co bardziej dramatycznych momentach czy mimice.
Więc jestem jak najbardziej na tak. I polecam całkowicie.
To nie druga „Vendetta”, nie „Strażnicy”, „Miracleman” ani nawet „Saga o
potworze z bagien”, ale i tak świetna rzecz dla dojrzałych czytelników, którzy
lubią niebanalne superhero. Ale ktoś mógłby to u nas wydać w pełnej edycji –
taki omniak ze wszystkim, co Moore w temacie napisał. To byłoby coś. Ale i „Zakręcony
świat” to też właśnie takie „coś”.
Komentarze
Prześlij komentarz