TO,
CZEGO FANOM KOMIKSU BRAKOWAŁO
Alana Moore’a i jego twórczość zna chyba każdy, kto
z popkulturą ma do czynienia w ten czy inny sposób. Nawet, jeśli nie ma
pojęcia, że to ze związanymi z nim dziełami miał styczność. Oczywiście najbardziej
kojarzą go fani komiksu, bo reformator, bo legenda, a przede wszystkim bo
wybitny twórca, który czego się nie dotknął, zmieniał w złoto. Ale świat filmu,
choć Moore ekranizacjom swoich dzieł jest niechętny do tego stopnia, że nie
pozwalał nawet wymieniać swojego nazwiska przy ich okazji, też poznał dobrze
jego twórczość. A proza? Ta fanom komiksów jest dobrze znana, bo artysta nigdy
nie żałował jej w swoich graficznych utworach, pokazując, że umie lepiej, niż
niejeden pisarz, nawet jeśli wielkim literatem ciężko jest go nazwać. No i
takie są właśnie „Iluminacje” – zbiór opowiadań, które wielkie nie są, ale
okazują się o niebo lepsze od większości tego, co zalewa współczesny rynek i
potrafią coś w człowieku ruszyć.
Miłość i strata. Zjawiska paranormalne i życie
komiksiarzy. Apokalipsa i polityka. O tym wszystkim pisze Moore w swoim
debiutanckim zbiorze opowiadań, w którym, jak w swoich dziełach komiksowych, sięga
po masę ulubionych tematów, bawiąc się tym wszystkim i pokazując, jak biegle
potrafi poruszać się nawet w stricte literackiej formie.
Moore jako scenarzysta znany jest każdemu
miłośnikowi komiksów. Żadne bowiem zestawienie najlepszych, najważniejszych i w
ogóle naj komiksów w dziejach nie obejdzie się bez co najmniej kilku jego
dzieł. Ba, jeśli spojrzycie na listy najważniejszych dzieł literackich w ogóle
– albo nawet na książki takie, jak „1001 książek, które musisz przeczytać” –
znajdziecie niewiele komiksów, czasem jeden, czasem dwa, a niemal zawsze wśród
tych komiksów są jego „Strażnicy”, bodajże pierwsza opowieść graficzna
wyróżniona nagrodą Hugo. A to o czymś świadczy. Tak samo, jak fakt, że za
którego bohatera komiksowego Moore by się nie wziął, wykorzystywał pełen jego
potencjał. Najlepszy komiks o Supermanie? Moore go napisał. Najlepszy Batman?
Tu akurat Millerowi należy się palma pierwszeństwa (a po nim Jephowi Loebowi),
ale Moore jest zaraz potem, a poza tym to, co zrobił do dziś jest najlepszym
komiksem o Jokerze. I można by tak długo jeszcze, bo masę wielkich dzieł
zrobił, a autorskie jeszcze lepsze. To dzięki niemu zaczęła się rewolucja,
która doprowadziła do obalenia cenzury komiksowej i tworzenia opowieści
obrazkowych dla dojrzałych, wymagających czytelników, która pozwoliła
ukształtować współczesny komiks. I takich przykładów można by mnożyć. W
skrócie: Moore to rewolucjonista. Człowiek, który sprawił, że z komiksów
zniknęły ograniczenia, że rynek otworzył się na dojrzałe treści i przypomniał o
tematach, o których pamiętać nie chciano (pamiętacie, jak postępowi Amerykanie
kręcili nosami na poruszanie przez niego kwestii przemocy domowej etc., bo ich
zdaniem – były to lata 80. – problemy tego typu zostały już wyeliminowane?).
Świat filmu poznał go za sprawą paru ekranizacji,
które same w sobie nie były złe, ale jako adaptacje wielkich, zaangażowanych
dzieł Moore’a, po prostu poległy. „Strażnicy”, „V jak Vendetta”, „Liga
niezwykłych dżentelmenów” czy „Batman: Zabójczy żart” albo „Z piekła rodem” są
rozpoznawane, chociaż ich poziom przy takim materiale źródłowym to jakiś żart
niestety. No ale nie o komiksach i filmach miałem tu mówić – choć kontekst się
przydaje – a literaturze, więc…
Więc Moore’a, jako literata znam od dekad. Po
polsku nie poznaliśmy jego prozy, którą uprawia już od paru dekad (ten zbiór
składa się z tekstów z ostatnich czterdziestu lat), ale w jego komiksach często
mieliśmy fragmenty powieści, scenariuszy czy artykułów „tworzonych” przez
bohaterów jego historii. Raz dał się nam nawet poznać jako kontynuator przygód Allana
Quatermaina w dopełniającym komiks opowiadaniu o jego losach. Tu idzie inną
drogą. Nie dopełnia stworzonych przez siebie i innych światów, a kreuje własne,
nowe, kolejne. I robi to w typowy dla siebie sposób, zaangażowany, przewrotny,
satyryczny, ale i pełen czułości, humanizmu, sentymentów. W zbiorze królują
właściwie dwa teksty, tytułowe „Iluminacje”, czyli kameralna, sentymentalna
opowieść o miłości oraz nie tyle opowiadanie, co licząca niemal trzysta stron (zajmuje
ponad pół tego tomu) powieść „Co możemy wiedzieć o Thundermanie” (dedykowana
zmarłemu już koledze artysty, z którym ten zrobił „Ligę niezwykłych
dżentelmenów”) traktująca o scenarzystach komiksowych i zmianach zachodzących w
branży przez ponad siedem dekad. Reszta też jest świetna, Moore ma super
pomysły, choćby ten by spece od zjawisk paranormalnych zajęli się nie duchami,
UFO etc., a czymś, co nawet nie mają pojęcia, że mogłoby istnieć (tylko co to w
takim razie mogłoby być?), ale to właśnie te dwa robią robotę i kradną całe
show. Ten pierwszy pięknym emocjonalnym podjęciem i nietypowymi zabawami
słownymi, taką siłą sentymentu, która zachwyca. Ten drugi, choć iście
kafkowski, szalony i nieokiełznany, doskonałym wniknięciem w branżę, w fanów, w
przemiany, w superhero i we wszystko, co w świecie komiksu ważne. I choćby dla
tej historii, fani komiksu – nie tylko Moore’a – sięgnąć po zbiór powinni, bo
to samo gęste i to, czego im w literaturze brakowało, czy tego braku byli
świadomi, czy nie. Mi brakowało straszliwie.
Ale i dla fanów dobrej, niebanalnej literatury –
najlepiej fantastyki, ale to nie jest wyznacznik, bo Moore umie w obyczajowe, w
emocjonalne i psychologiczne, w polityczne i społeczne, w człowieka i świat –
bardzo przyjemnie napisanej, nieoczywistej i nienudzącej. Moore w końcu pisać
potrafi, ma w sobie to coś, nawet jeśli często bywa strasznie protekcjonalny. Literackim geniuszem nie jest (komiksowym jednak
już tak), ale świetnym artystą jak najbardziej. To się czuje, to się widzi i
zachwyca się tym. I jego dzieło też wybitne nie jest – choć nie spotkałem
komiksiarza, a sporo czytałem ich książek, który w literaturze tak by sobie
radził – ale zwyczajnie rewelacyjne już tak.
Komentarze
Prześlij komentarz