Venom: Planet of the Symbiotes – David Michelinie, Dave Hoover, Joe St. Pierre, Kyle Hotz, Darick Robertson, Steve Lightle

PLANETA SYMBIONTÓW

 

Ta historia jest absurdalna. Czasem szalona, czasem kiczowata. Nie sposób jednak powiedzieć, żeby była zła. Ba, to wciąż jedna z najlepszych opowieści o Venomie, fajnie pokazująca genezę symbiontów i całą ich historię (przynajmniej ówczesną jej wersję, bo ta zmieniała się przez lata) i serwująca kawał dobrej epickiej rozrywki z eventowym zacięciem. Więc jeśli czytaliście albo przeczytacie „Króla w czerni”, który mocno z niej czerpie, warto rozejrzeć się za „Planetą symbiontów” (polskiego wydania jednak brak) i przekonać się, jak coś podobnego zrobiono parę dekad temu.

 

Spider-Man i Venom znów łączą siły, tym razem by powstrzymać terrorystów. Walka jakich wiele prowadzi jednak do nieoczekiwanych konsekwencji – gdy Eddie dochodzi do wniosku, że wszystkie zabójstwa, jakich się dopuścił były wynikiem wpływu symbionta, za namową Pajęczaka postanawia odrzucić swojego „drugiego”. I wtedy się zaczyna. Telepatyczny krzyk, jaki wydaje z siebie symbiont, dociera do przedstawicieli jego rasy – rasy słynącej z podboju. Ziemia i ludzie są zagrożeni, a nasi bohaterowie – Venom, Scarlet Spider i Spider-Man – łącząc siły, żeby stoczyć walkę – i na planecie symbiontów, i na Ziemi – jakiej jeszcze nie toczyli. Jak jednak poradzą sobie, kiedy cała mordercza rasa spadnie na nasz świat i połączy się z ziemskimi bohaterami?

 

Venom z wąsami? Gigantyczny Carnage? Venomowy Kapitan Ameryka? Takie cuda tutaj mamy, a to wiadomo, jedynie część tego wszystkiego. Michelinie, ten gość, który Venoma wymyślił (a potem Carnage’a i parę innych symbiontów) i przez długi czas pisał „Amazing Spider-Mana”, dając nam parę niezapomnianych fabuł, powraca tu do swoich kreacji i w opowieści związanej, acz luźno (pojawiają się tu dwa Spider-Many, Peter i jego klon i to właściwie tyle, acz w oryginale umiejscawiany gdzieś między zeszytami 1 i 2/1998 polskiego wydania Pająka, jakby to kogoś ciekawiło) z „Sagą klonów” dopełnia swojej symbiotycznej opowieści.

 


Efekt jego starań jest taki, że mamy konkretną akcję, równie konkretne widowisko i w ogóle dużo dobrego i z klimatem. I nawet absurdy, jakie wspomniałem powyżej, jak gigantyczny Carnage, w jego wykonaniu wypadają naprawdę dobrze. Jest mrocznie, dynamicznie, powiem szczerze, że przydałyby się do tego jakieś tie-iny, bo niestety miejsca na pokazanie co stało z wieloma bohaterami pod wpływem symbiontów po prostu nie ma, a szkoda. Ale w tej zwartej, pięciozeszytowej konstrukcji, Micheliniemu udaje się zawrzeć to, co najważniejsze i satysfakcjonująco dopełnić historii pasożytów.

 


I tylko graficznie nie zawsze jest tak dobrze. Są artyści – każdy zeszyt rysuje tutaj ktoś inny – którzy świetnie wypadają, jak chociażby Robertson, ale więcej jest takich, którzy dziwnie to wszystko robią. Jak dziwnie? Zbyt ekspresyjnie, zbyt cartoonowo, z postaciami o niewłaściwych proporcjach i w ogóle skrojonych tak, że nie przypominają nawet siebie samych. Ale i tak nie jest tak źle, jak mogłoby się wydawać a na pewno wygląda to lepiej niż masa współczesnych komiksów, w których to co komputerowe zabiło ducha – nawet jeśli ten duch czasem wyglądał absurdalnie.

 

Reasumując, kto symbionty i Pająka lubi, niech bierze w ciemno. Dowie czego powinien dowiedzieć i dobrze będzie się bawił. I nic więcej nie trzeba.

Komentarze