Diddly Squat: Rok na farmie – Jeremy Clarkson

ROLNIKIEM BYĆ (NAJLEPIEJ Z MIOTACZEM OGNIA)


Znacie Jeremy’ego Clarksona? Pewnie tak. Jeśli lubicie motoryzację, program „Top Gear” kojarzy Wam się na pewno z jego twarzą. Nie przepadacie? To może chociaż kojarzycie memy z nim, bo tych też nie brakuje. Albo literaturę, bo tu też się udziela i sporo osiągnięć ma, a do najsłynniejszych należy chyba cykl „Świat według Clarksona”. A wszystko, co zrobił, zrobił z poczuciem humoru, z inteligencją, z lekkością. Kojarzycie? No więc ten Clarkson teraz wszedł w jeszcze nowe buty: buty farmera, rolnika, jak zwał tak zwał i z tych doświadczeń napisał książkę. Kolejne wspominki w swoim stylu. I fajnie napisał, trzeba mu to oddać. Chociaż za wiele czytania to tutaj nie ma.

 

Jeremy Clarkson kupił sobie farmę. Wielką farmę. No i teraz stara się być farmerem. Z akcentem na „stara się”. I z tych starań zdaje nam relację. A zdawać ma z czego. Bo dzieje się tu sporo, a jeszcze Clarkson to z jednej strony obserwator, wnikliwy całkiem, z drugiej prześmiewca. Więc ma co opisywać i co komentować w swoim stylu także. I tak wiedzie nas przez te cztery pory roku – na te zresztą książka jest podzielona – odsłaniając sekrety i ciekawostki. Dotacje? Polityka? Miotacz ognia? To wszystko tu jest i dobrze pokazuje, jaka jest to książka.

 

Zacznę od tego, co mnie tu drażni, bo muszę. „Diddly Squat. Rok na farmie” za wiele treści nie ma, to wiadomo, wystarczy spojrzeć ile książka ma stron (254 jakby się Wam nie chciało sprawdzać). I ja nic do objętości nie mam, ale do sztucznego zwiększania jej przez wydawcę już tak. Duża czcionka, wielkie akapity (grafiki przemilczę, bo się w to nie wliczają) – irytowało mnie to od zawsze i z wiekiem irytuje coraz bardziej, bo i estetycznie to średnio wygląda (jak z książki dla dzieci, tyle, że duża czcionka w dziecięcych lekturach ma jakiś cel – ułatwiać samodzielne czytanie – tu jest go brak), i dla środowiska to cios, bo kartki z powietrza się nie biorą. No ale broszurki niemalże wypuścić się nie chciało, to trzeba coś było i tyle. I to mnie drażni, ale właściwie nic poza tym.

 

Bo książka jest świetna. Zabawna, inteligenta, z ciętym poczuciem humoru i językiem też dość ciętym. Można mówić, że to książkowa wersja programu „Farma Clarksona”, bo tu i tam obserwujemy rok z życia i właściwie wszystko to samo, ale i tak warto, czy oglądaliście show, czy nie. Bo Clarkson pisze tak, że czytać się to chce, bawi nas, śmieszy, pewnie dla niektórych bywa kontrowersyjny, ale przede wszystkim jest nonszalancki i ujmujący. Po prostu robi robotę, bez zbędnego rozpisywania się, bez przynudzania. No i pewnie w całym tym zamieszaniu farmerskim, w całym tym rolniczym życiu, na pisanie czasu też nie za wiele było.

 

Warto? Warto. Pewnie nie każdy się ze mną zgodzi, nie każdego to porwie, bo to specyficzna lektura – specyficzny w niej i ten brytyjski humor, i samo Clarksona podejście do tematu, do pisania i wszystkiego właściwie – ale jeśli sądzicie, że to rzecz dla Was, bierzcie śmiało. Tak samo jeśli znacie prozę autora, bo czeka tu na Was wszystko to, na co liczycie. I więcej nie trzeba.

Komentarze