„Zygzakowatą orbitę” trudno nazwać klasyką SF,
którą znać trzeba. Tak, jak jej autora, Johna Brunnera, ciężko jest określić
mianem mistrza gatunku, którego dzieła znaleźć powinny się na celowniku każdego
miłośnika gatunku. Niniejsza książka zatem też nie jest żadnym musisz to przeczytać
czy musisz to mieć. Niejeden czytelnik będzie zawiedziony zarówno
podejściem autora, jak i samym wykonaniem. Niemniej nadal to ciekawe klasyczne
dzieło. Bynajmniej nie do końca spełnione, co nie znaczy, że nie warte
poznania.
Fabuła? Właściwie ciężko powiedzieć o niej coś
konkretnego. Zbiorowy bohater – mamy tu między innymi młodego psychologa,
dziennikarza śledczego i inne jednostki – egzystuje w świecie przyszłości. Świecie,
a właściwie Stanach Zjednoczonych roku (w czasach pisania powieści jakże
odległego) 2014. W tym świecie podziałów, brudów, przestępstw, rasizmu i pędu
ku samozagładzie obserwujemy zmagania bohaterów, od pogoni za sensacją, chociaż
prawdziwych sensacji już nie ma, po chęć obalenia władzy.
Dziwna jest to powieść, tyle można wywnioskować
zarówno z samego opisu na okładce (dalece niedokładnego, ale trudno tu oddać
wszystko w krótkim blurbie), jak i wszystkim, co napisałem powyżej. Sama lektura
niewiele zmienia, bo książka jest chaotyczna, specyficzna, nie do końca
określona, ale czy nieprzemyślana? Może w roku 1969, gdy powstawała, miała
oddać chaos świata przyszłości, niezrozumiałego dla ówczesnego odbiorcy tak,
jak i czasami sama proza autora? A może po prostu jedynie Brunner tak to sobie
wszystko wyobrażał, zmierzając do konkretnej wizji świata, który choć bliski,
zmienił się bardzo znacząco przynajmniej w jego osobistym mniemaniu? Tak czy
inaczej, czy ową wizję traktował prywatnie bardziej, czy opierał się na
szerszych analizach, na tym polu rzecz wypada ciekawie.
Z jednej strony mamy świat przyszłości – dla nas, czytających
powieść w roku 2022, przyszłości alternatywnej – który w pewnym stopniu
przypomina kreacje światów SF z kina lat 80. XX wieku: a zatem brudny, choć jednocześnie
barwny, czasem wręcz podany z zabawną nutą, chociaż śmiać tu się właściwie nie
ma czego. Z drugiej jest to świat własnego rozwoju, własnej terminologii i
ewolucji językowej. I to całkiem przemyślanych. Wszystko to nierozerwalnie złączone
jest zarówno z władzą, jak i podziałami, tematami społecznymi i politycznymi. Pomysły
są tu ciekawe, problem czasem w ich wykonaniu i ukazaniu.
Wbrew pozorom jednak „Zygzakowata orbita” to nie
powieść toporna tylko trochę niespójna. Lubię ciężki styl, lubię neologizmy,
jeśli oczywiście są one umotywowane i zasadne, lubię gdy zdania są bogato
złożone, słownictwo i słowotwórstwo staje się popisem wyobraźni na równi z
fabułą, ale… Właśnie, musi być to naprawdę dobrze wykonane. Bo kwieciste opisy
czy językowe wygibasy, że określę to w tak kolokwialny sposób, mogą być zarówno
udane, jak i pogrążyć dzieło. Tu nie pogrążają, ale czasem widać tutaj wręcz
usilne zabiegi autora by wymyślić jak najwięcej nowych terminów czy jak
najbardziej rozbudować zdania bądź akapity. U Philipa Rotha, Johna Irvinga czy Richarda
Flanagana takie zabiegi są fascynujące, hipnotyzujące, porywają i zachwycają
biegłością artystów w łączeniu słów i zabawach nimi. Tu tego nie ma, przynajmniej
nie w takim stopniu, bo rzecz przecież nad jest dobrze napisana i ma swoje, jak
to się mówi, momenty.
I chociaż „Zygzakowata orbita” to nie dzieło dla wszystkich, a jego artyzm jest momentami wysilony, coś w tej powieści i wizji jest, co sprawia, że warto ją poznać. A przynajmniej spróbować. Wielu czytelników odpadnie dość szybko, nie oszukujmy się, ale będą też tacy, którzy wciągną się i znajdą tu głębię i wyższa jakość.
Komentarze
Prześlij komentarz