Gigant Poleca #257: Dziesięciocentówka nieskończoności – Jason Aaron, Paolo Mottura, Francesco D'Ippolito, Alessandro Pastrovicchio, Vitale Mangiatordi, Giada Perissinotto, Annamaria Durante, Luciano Milano, Alessandro Mainardi, Alessio Coppola, Davide Aicardi, Massimo Fecchi, Tito Faraci, Casty, Marco Gervasio, Stefano Zanchi, Silvia Martinoli, Fabio Pochet, Blasco Pisapia, Enrico Faccini, Sergio Cabella, Alessandro Pastrovicchio

WŁADCA DZIESIĘCIOCENTÓWEK

 

Rzadko kupuję nowego „Giganta”, oj rzadko. Już nie te czasy. Kiedyś brałem, jak leciało, ale z czasem straciło to sens, bo poziom poszczególnych tomów wybitny nigdy nie był, a tu jeszcze miejsce na regałach z gumy nie jest… Więc wypadło. Sięgam, kiedy pojawia się coś ważnego, coś istotnego, jak tom „Dynastia” (wiem, wiem, to „Mega Giga”, ale w zasadzie te serie różni ilość stron tylko) z niemalże kompletem „Z dziejów Kaczego Rodu” czy „Magiczna przygoda” z zebraną „Sagą o Donaldzie”. Teraz sięgnąłem, bo mamy tu pierwszy (no prawie, ale o tym potem) marvelowski komiks ze Sknerusem. Bo Marvel w tym roku porwał się na wydawanie takich właśnie rzeczy, od tej historii o Sknerusie zaczynając i że to duże wydarzenie najlepiej świadczy fakt, że rzecz po polsku wychodzi jednocześnie zarówno w „Gigancie”, jak i samodzielnie, jako twardookładkowy album z wariantami okładek oraz dodatkiem w postaci jednej z czternastu kolejnych okładek (te zrobili np. Frank Miller, Esad Ribic, Walter Simonson, Skottie Young, Alex Ross, Steve McNieven czy Gabriele Dell’Otto – czyli sama śmietanka i sporo legend, choć niektórzy, jak Miller, skiepścili sprawę i to potężnie). Ale czy dobre? Wątpiłem od początku, bo Aaron, scenarzysta tej historii, jak to on, jeśli zrobi coś dobrego, to przypadkiem raczej, a zdecydowaną większość jego twórczości można ciepnąć do kosza na śmieci bez żalu, więc sięgnąłem po te gigantowe wydanie. Bo tu nie tylko ta historia, ale i sporo innych. I dobrze, że są te inne, bo Aaron znów zaserwował nam coś nijakiego. Jak to on, gość, który obrabia w sumie co się da, jak nie serie z uniwersum Marvla (kopiując na potęgę pomysły poprzedników) to poboczne odcinania kuponików typu „Star Wars”, tu leci bez większego wyczucia materiału, ale z takimi typowo dla wydawcy zacięciem: żeby było widowiskowo, blockbusterowo i w ogóle.

 

Wszystko zaczyna się pamiętnej świątecznej nocy w skarbcu. Tym razem jednak Sknerus nie spotyka się z rodziną, pozostaje zgorzkniały i… I pewnego dnia trafia na zwierciadło zabrane Magice, które pokazuje mu, że są inne światy, inne Skarbce, inne najbogatsze Kaczory i postanawia zostać najbogatszy we wszechświecie.

Tu akcja przeskakuje to naszego Sknerusa, który akurat radzi sobie z atakiem na skarbiec. Na scenie pojawia się zły Sknerus, a akcja zaczyna się zagęszczać. Na bohaterów czeka największe wyzwanie w ich życiu, ale też i spotkanie Sknerusów z różnych czasów i rzeczywiści, a areną ich walki stanie się… Wszechskarbiec!

 

Marvel i Disney. Na pierwszy rzut oka połączenie nie takie oczywiste, ale amerykański wydawca z M w logo już w latach 80. XX wieku serwował nam disnejowskie komiksy. Zaczęło się od powieści graficznych z królikiem Rogerem, a potem, w połowie lat 90. XX wieku wystartowały miniserie i serie komiksowe wspierające czy przenoszące na papier filmowe hity, jak „Piękna i bestia”, „Aladyn”, „Król lew”… Sporo tego było, w tym też komiksy zrobione z filmowych kadrów, jak znany po polsku „Toy Story”. Po roku 1997 nastąpiła przerwa, aż dopiero w roku 2010 wrócono do tematu za sprawą miniserii „Tron” i kolejnych rzeczy takich, jak „Auta”, czy wreszcie nawet przejętych przez Disneya marek pokroju „Star Wars”. Ale, chociaż mówi się, że „Dziesięciocentówka nieskończoności” to taki marvelowski debiut Sknerusa itp., nie do końca to prawda. W latach 90. ukazywała się seria „Disney Afternoon” i w jej czwartym numerze, nomen omen z grudnia roku 1994, czyli równo sprzed 30 lat, pojawił się Sknerus. A już wcześniej, bo od pierwszego numeru, gościł tam Robin Duck – żeby dopełnić tematu disnejowskich kaczek w Marvelu. Ale dość tej historii.

 


Komiks Aarona jest jak marvelowski fanfik na temat Kaczek. Autor zapoznał się z paroma ważniejszymi dziełami Barksa i Rosy, to widać, ale wszystko to wcisnął w ramy typowego komiksowego akcyjniaka, gdzie dzieje się od razu szybko i mocno, bo miejsca na rozbudowanie fabuły nie ma. Efekt? Widać, że rzecz jest pospieszona, ale też i bardzo wtórna. Schemat z alternatywnymi światami może w disnejowskich historiach tego typu nie jest tak wyeksploatowany, jak w superhero (DC było pierwsze z tą koncepcją, jakby to kogoś interesowało – na miesiąc przed tym, jak Marvel w ogóle wydał swój pierwszy komiks, a od konceptu multiwersum był jeszcze bardzo daleki, DC wypuściło słynnego „Flasha #123”, gdzie najszybszy człowiek świata spotyka swoją wersję z innego świata), ale nie jest też za ciekawy. Aaron powiela tu schematy, które od dekad są już wyeksploatowane. Na dodatek nie za bardzo czuje te kaczkowe klimaty – stara się z humorem, stara się z charakterami, ale nadal bardziej to marvelowskie niż disnejowskie niestety – a przemiany, jak rozwiązanie akcji, następują zbyt szybko i nieprzekonująco. Dodatkowo sporo musi tu dopowiadać tekstem w ramkach, zamiast skupić się na opowiedzeniu wszystkiego za pomocą samej akcji, z dialogami też potrafi przegiąć, choć w tak ograniczonej przestrzeni nie miał za bardzo wyjścia, skoro narzucił sobie fabułę, przez którą musiał rozegrać to w ten sposób. Najlepiej rzecz wypada graficznie, bo całkiem przyjemna jest, ale jak dla mnie, dziadersa, wychowanego na takich historiach od kiedy po raz pierwszy pojawiały się w Polsce, wszystko to za kolorowe, za komputerowe, zbyt usilnie widowiskowe, za bardzo przejaskrawione… A tu potrzeba prostoty, lekkości. Widać to w dalszej części tomu, gdzie inne historie idą w takie nieskomplikowanie graficzne.

 


No a te inne historie to już typowa sprawa. Są jak wszystkie inne, proste, lekkie, sympatyczne. Nic szczególnego, ale w odróżnieniu od tytułowej opowieści, nie udają, że są czymś więcej i to mi pasuje. Trochę wizualnie zawiodłem się na kolejnej historii o Klondike, która jednak fabularnie była całkiem przyjemna, a kolejna przygoda Superkwęka – mam do niego sentyment, bo dla dzieciaka zaczytującego się superhero od TM-Semic i magazynami z kaczkami i myszami, takie połączenie Donalda i Batmana to było coś, ale wtedy po polsku prawie nigdzie się nie trafiał – jak zwykle wypadła nieźle i pokazała, jak w sumie robić takie rzeczy, z szacunkiem dla klasyki.

 

Reasumując, tom, jak tom. Kolejny taki sam „Gigant” – co wcale nie jest zarzutem – z jedną wyróżniającą go historią, która jednocześnie wcale jakaś szczególna nie jest. Warto go poznać i mieć bardziej, jako ciekawostkę niż coś faktycznie godnego uwagi. Acz nadal jest to kawał niezłego, sympatycznego pisemka dla całej rodziny. Ja sięgnąłem, bo jako fan kaczek, musiałem mieć tę marvelowską ciekawostkę niezalenie od jej jakości i pewnie skuszę się, jeśli w podobnej formie wydane zostaną u nas komiksy pokroju „What If...? Donald Duck Became Wolverine”, „What If...? Donald Duck Became Thor” czy „What If...? Minnie Became Captain Marvel”, ale na pewno nie jeśli zostaną nam podane w formie albumowej, bo po „Dziesięciocentówce” nie sądzę by były warte uwagi. I takiej ceny. Za to nie pogardziłbym komiksem („Gigantem” albo albumem) w stylu „Walt Disney's Donald and Mickey in Metropolis and Faust”, który wyszedł niedawno w Stanach, ale to już temat na inne rozważania.

Komentarze