W
KOSMOSIE NIKT NIE USŁYSZY TWOJEGO KRZYKU
Nie muszę tego pisać, wszyscy doskonale to wiedzą: jest takie powiedzenie „nie oceniaj książki po okładce”. W sumie nawet nie tyle powiedzenie, co frazes już. Wiedzą to dzieci, wie każdy, choć i tak oceniamy, bo inaczej się nie da, ale odnośnie twórczości Szmidta mam tak, że te słowa są wyjątkowo adekwatne. I to od długich lat, od dekad w sumie, kiedy to nastąpiło moje pierwsze spotkania z jego prozą: okładki wydawanych wówczas przez Fabrykę słów książek Szmidta miały coś w sobie, klimat, emocje, fajne wykonanie. „Toy Land”, „Apokalipsa według Pana Jana”... A potem jeszcze, po latach „Szczury Wrocławia”. Wpadało to w oko, pobudzało wyobraźnię, zachęcało, nawet jeśli opisy brzmiały wtórnie i infantylnie, bo brzmiały, ale czasem coś tam próbowałem i przychodził zawód. Okładki super, treść taka sobie: czasem niezła, czasem kiepska, nigdy nic wybitnego. „Samotność anioła zagłady”? Tak samo, z tym, że tu okładka wtedy też była kiepska. Prosta, do streszczenia w trzech zdaniach opowieść z niekonsekwentnie skrojoną wizją postapo, której brakowało logiki i sensu. Nie czekałem na ciąg dalszy mimo mocno otwartego finału, ale ten powstał. Choć w sumie nie – powstała powieść samodzielna, choć w tym samym uniwersum, dziejąca się w tym samym czasie, zaczynająca w momencie apokalipsy a kończąca właściwie w tej samej chwili, w której kończyła się jedynka. I... I tak samo jest: poziom jedynki, która ostatnio wróciła z podtytułem „Adam”, tylko z inaczej rozłożonymi akcentami. Lepsza chyba, jako dzieło niezależne, bo gdy czytać ją jako ciąg dalszy, nie znajdziemy tu nic, co by nas zaskoczyło, bo wszystkie wyjaśnienia co się stało i tym podobne sprawy, ujawniane nam na końcu są nam znane, a rozwój i przebieg akcji, łącznie z zakończeniem, do bólu oczywiste jeszcze przed przystąpieniem do lektury (choć człowiek jeszcze przez moment się łudzi). W skrócie: znów pod genialną okładką (tak, tak, znowu dałem się skusić, ale nie poradzę, tak kojarzyła mi się z „Obcy: Izolacja”, że nie mogłem inaczej) kryje się treść, która jej nie dorównuje.
Przyszłość. Dochodzi do wojny nuklearnej, takiej na największą możliwą skalę. Zagląda ludzkości, zamienienie świata w nuklearną pustynię, koniec wszystkiego, co żyje… A w tym wszystkim oni, międzynarodowa załoga stacji kosmicznej, która zostaje uwięziona w kosmicznej pustce i musi wymyślić, co zrobić w takiej sytuacji. Anna Hamond i piątka jej towarzyszy stanie teraz nie tylko przed najcięższym zadaniem w ich karierze: w kosmosie długo nie pożyją mimo zapasów z Ziemi przesłanych im przez ojca Anny, jakby ten najwyraźniej wiedział co się stanie, ale na planecie nie mogą wylądować wcześniej, niż za trzy lata. Problem w tym, że do tego czasu, nawet jeśli jakoś przetrwają psychicznie życie na stacji, ich organizmy będą tak wycieńczone, że nie zdołają przetrwać lądowania. Co mają zrobić w takiej sytuacji? A problemów przybywa.
Jest w jednej historii o Jakubie Wędrowyczu pióra Andrzeja Pilipiuka taki moment, w którym jeden z bohaterów w trakcie lotu sterowcem w środku nocy musi zmierzyć się z wampirem. Mrok, pustka, do ziemi daleko, ucieczki nie ma, a zagrożenie jest. Wiadomo, jak to w „Wędrowyczu”, komediowo jest, ale jednak czytając „Ewę”, jakoś tak jedno z drugim mi się skojarzyło. Także poziomem, bo i tu, i tam, to co intrygujące, szybko zmienia się w nijakie. A miało kojarzyć się raczej z „Alienem”, bo stacja, bo ludzie, bo kosmiczna pustka, w której nikt nie usłyszy twojego krzyku, bo podobne zagubienie i brak szansy na pomoc… Nie powiem, pewne skojarzenia były, ale raczej na zasadzie podobnych wątków, otoczenia, elementów, ale nie klimatu. Takich skojarzeń było zresztą więcej, ot choćby z jednym z tekstów Joego Hilla (tym o wojnie atomowej niszczącej ludzkość i pasażerach samolotu, którzy teraz nie wiedzą, co mają zrobić), a jeszcze bardziej z podobną tematycznie i równie nielogiczną „Grawitacją”. Z tym, że tamten film technicznie był bez zarzutu, tu technicznie, jak to i Szmidta, żadnego wow nie ma, a co najwyżej poprawna (acz też nie do końca, bo powtórzeń tych samych słów w obrębach jednako akapitu nie brak) stylistycznie.
Tego jednak mogłem się spodziewać, choć mam wrażenie, że z wiekiem Szmidt pisze nawet nieco słabiej, niż kiedyś, acz nadal wszystko, co serwuje jest proste, bez głębi i ambicji a przy okazji mocno naiwne, by nie rzec infantylne. Lubię takie klimaty, po jakie sięga autor, lubię ludzi zamkniętych na jednej przestrzeni, wśród których musi w końcu coś pęknąć, lubię też historie oparte na mocno ograniczonym planie – czy to chodzi o czas, czy miejsce akcji – i lubię takie miksy gatunkowe, gdzie spotykają się elementy do mnie trafiające. Tu jednak było między tym wszystkim dużo zgrzytów. Z jednej strony wnika Szmidt w kwestie naukowe, jak utrata masy kostnej czy wzroku, z drugiej o niektórych szybko zapomina (jakoś wzrok cudownie dobrze funkcjonuje bohaterom po lądowaniu, choć wcześniej mieli już spore z nim problemy), a w jego podejściu do tematu tego, co zniszczyły trineutrina jest taka swoboda, że aż brakuje w niej konsekwencji i logiki: skoro zniszczone jest wszystko, co organiczne, jakim cudem orzeszki, alkohol i suszone mięso mają się w większości (znaczy z tej trójki najgorzej ucierpiał alkohol, co stoi w sprzeczności z tomem pierwszym - podobnie zresztą, jak kwestie związane z paliwem) dobrze? Jakim cudem impulsy elektromagnetyczne, które niszczyły właściwie wszelką technologię, pozwalają bohaterom używać radia, baterii czy nawet elektrycznie napędzanych urządzeń? Poza tym parę innych rzeczy też zostaje nieprzemyślanych, szczególnie względem części pierwszej: tu mamy masę farm energetycznych, chociaż w jedynce bohater, mimo iż przejechał Stany, nie spotkał żadnych, podobnie rzecz ma się ze sztuczną inteligencją, tutaj obecną, a w jedynce w ogóle nieistniejącą (te pewne drobiazgi, jak to, co sterowało komputerami i kapsułami do stazy nie ma w tym kontekście większego znaczenia: zresztą ta staza też jest słabo poprowadzona, chociaż tu jeszcze na siłę coś by można było sobie dopowiedzieć, po co jednak wyręczać w tym autora?).
Poza tym „Ewa” to w zasadzie dokładnie to samo, co „Adam”. To ta sama historia, różniąca się jedynie rozłożeniem akcentów. Poważnie. Różnica jest taka, że ty bardziej wydłużony jest początek, całe przygotowywanie do tego, by doczekać odpowiedniego momentu. Potem znów mamy to samo, podróż do celu, odkrycie wielkiego sekretu i zakończenie w tym samym w zasadzie momencie, choć w nieco inny sposób. Oczywiście Ewa ma więcej towarzyszy, co z czasem, wiadomo, zmienia się, ale nawet jej podróż staje sie samotną misją ku prawdzie, jak podróż Adama. I to wszystko przebiega niemal identycznie - znów zmagania z pogodą, z problemami w przejeździe / przepłynięciu i ciągłymi przypadkami fartu, powracającym deus ex machina, kiedy to bohaterka z sytuacji bez wyjścia znów wychodzi bardziej niż obronną ręką. Trzeba jakoś przetrwać trzy lata? Cudownie pojawiają się komory do stazy. Trzeba czymś dolecieć na Ziemię, choć się nijak nie da? Ba, od razu pojawia się statek kosmiczny a po nim drugi, więc da się radę. Trzeba jakoś dotrzeć do celu, o, w miejscu lądowania jest łódź i to nie byle jaka, a dokładnie taka, jaką Ewa doskonale zna z przeszłości i świetnie umie kierować. A kiedy trzeba się dostać do domu, gdzie ojciec zostawił jej w zasadzie pilnie strzeżone informacje, domu, który powinien być twierdzą, też nie ma problemu, bo przecież klucze otwierające tam dosłownie wszystko wiszą sobie ot tak, na wyciągnięcie ręki. Okej, ten fart stara się Szmidt równoważyć pechem, ale... Z tym pechem to jest też tak samo: akcja stoi w miejscu, więc rzuca autor jakąś trudność nie do przejścia, żeby nagle cudownie z niej wybrnąć. Niby dodaje to jakiejś dynamiki, ale jednocześnie wypada bardzo sztucznie, naciąganie i nieprzekonująco.
Abstrahując od tego, Szmidt pisze lekko, prosto i całkiem przyjemnie, książka nie męczy, czyta się ją szybko i w zasadzie nic poza tym. Szmidt potrafi też zbudować pewien klimat, ale jego postacie w ogóle nie mają charakteru. Niby mamy tu kilka osób, każda inaczej wygląda, ma inną funkcję i przedstawia inną narodowość, ale, poza drobiazgami, jak rzucane przez Wiktora rosyjskie wtręty i przekleństwa, wszyscy są niemal tacy sami. Nikogo się nie zapamiętuje, nikogo nie odróżnia, a w pewnym momencie nie wie się już nawet ile było tych postaci, kim były i nawet jeśli ktoś ginie, zero nas to obchodzi. Tym bardziej, że te postacie są bardzo płytkie psychologicznie, z emocjami i przemyśleniami, w których brak i emocji, i intelektualno-psychologicznego zagłębienia się. Wszystkie głębsze myśli i uczucia znikają, gdy tylko się pojawią - jak z finału znika potencjalne przesłanie, gdy tylko zaczyna się pojawiać (acz jest to przesłanie mocno łopatologiczne i nijakie).
I taka właśnie jest ta książka. Naciągana, dość nijaka, szybka w odbiorze i szybko wypadająca z pamięci, choć fabuły jest tu znów mniej więcej na dwa, trzy zdania streszczenia. Jeśli podobał Wam się pierwszy „Anioł zagłady” sięgajcie w ciemno, bo to w zasadzie to samo, jak już wspominałem, a i pewne dopełnienie wydarzeń od drugiej nieco strony. Jeśli nie czytaliście, a zaciekawiła Was ta powieść i nie straszny Wam cały ten brak logiki, sensu i popkulturowa wtórność, możecie, bo bez „Adama” niewiele stracicie, a wręcz zyskacie (szkoda, że dla pamiętających część pierwszą Szmidt nie przygotował czegoś, co stanowiłoby jakieś zaskoczenie, dorzuciło coś absolutnie nowego i pchnęło akcję gdzieś dalej). A co dalej w takim razie? Cóż, jak zwykle nic nie jest ostatecznie zakończone, może będzie trzecia część, może nie, ale nawet jeśli będzie miała taką okładkę, jak ta (Dark Crayon jak zawsze mistrz!), już się nie skuszę.
Komentarze
Prześlij komentarz