Koe no Katachi


NIEMY KRZYK

 

„Kształt twojego głosu” to jedna z moich ulubionych mang. Do filmu na jej podstawie zasiadałem więc pełen oczekiwań, jak i niepokoju, co mogli zrobić z materiału źródłowego twórcy kinowi. O dziwo okazało się, że film „Koe no Katachi” to nie tylko kawał rewelacyjnego, poruszającego kina, ale i świetna adaptacja równie znakomitej serii komiksowej, w zaledwie dwie godziny streszczająca wszystkie najważniejsze wątki cyklu tak, że nie czuje się cięć, skrótów, braków czy pośpiesznie snutej fabuły, a to rzadko się zdarza.

 

Głównym bohaterem jest Shoya Ishida, licealista, który w dzieciństwie prześladował w szkole głuchą koleżankę, Shoko Nishimiyę. Kiedy czara goryczy się przelała, cała wina spadła na niego, wszyscy się od niego odwrócili – nawet ci, którzy robili to samo – a on sam przekonał się, jak to jest być prześladowanym. Teraz zła sława wciąż się za nim ciągnie, a on postanawia odebrać sobie życie. Zanim to jednak zrobi, zamierza zadośćuczynić krzywdom. Przygotowując się do wielkiego dnia, w którym ma popełnić samobójstwo, po latach spotyka Shoko właśnie. Żadne z nich nie wie jeszcze, jak brzemienna w skutki okaże się ta chwila…

 

Z adaptowaniem całej serii mangowej w formie filmu wiąże się wiele trudności. Największym problem jest to, jak złożoną przecież fabułę ukazać w zaledwie stu dwudziestu minutach seansu tak, by nie raziła cięciami. Twórcy np. „Ghost in the Shell” skupili się na samym trzonie opowieści, pomijając wszystkie poboczne wątki. Inną drogą poszli autorzy kinowego „X” na podstawie mangi grupy Clamp, gdzie tak skondensowali akcję, że film zatracał niemal fabułę. W przypadku „Koe no Katachi” jest całkiem inaczej. Autorzy wzięli wszystkie ważne wątki i zdołali ukazać je tak, że film zachowuje niespieszny ton i nie wydaje się przeładowany fabularnie, ani tym bardziej potraktowany po macoszemu. Wszystko jest tu właściwie takie, jakie być powinno, zupełnie jakby skrojone zostało idealnie pod tę produkcję.


 

I jak wielkie wrażenie to robi. Manga zasadzała się na oddziaływaniu na nasze emocje i dokładnie to samo robi film. przez pierwsze kilkanaście minut seansu nienawidzimy głównego bohatera, żałujemy jednej Shoko itd. Potem Zaczynamy żałować i jego, emocje nie znikają, z niejednego widza wyciskając łzy, a na dodatek pojawia się wątek romantyczny. Przeczytałem gdzieś, że film został ograniczony do kolejnych scen żalu i przepraszania, ale ktokolwiek napisał te słowa, chyba nie oglądał tego samego obrazu. Albo nie oglądał go uważnie. Bo „Koe no Katachi” to owszem film o szukaniu odkupienia, ale także i poszukiwaniach samego siebie, próbach zadośćuczynienia za własne grzechy, chęci znalezienia przyjaźni, poukładania rodzinnych spraw, odnalezienia się w świecie, a w końcu także jakże ujmująco nieudolnych początkach rodzącego się romantycznego uczucia.



A wszystko to podane w sposób niespieszny, ale jakże piękny. Animacja zachowuje niuanse kreski autorki pierwowzoru, mocno idąc w stronę klimatów, do jakich przyzwyczaił nas Makoto Shinkai. Wizualnie rzecz jest dopracowana i urzekająca, a co więcej – w odróżnieniu od filmów Shinkaia – także postacie nie odcinają się jakością od całej reszty.

 

W skrócie: rewelacyjne, emocjonujące kino. Romantyczne, ale nie naiwne, wzruszające, ale nie tandetnie łzawe. Proste, ale nie prostackie. „Koe no Katachi” to film, w którym tkwi magia i siła, co w kinie zdarza się niestety coraz rzadziej. I przy okazji zwraca uwagę na problem nękania niepełnosprawnych.

Komentarze