Millennium. Saga #3: Dziewczyna, która nie odpuszczała – Sylvain Runberg, Belen Ortega

SPARTOLENIE

 

Długo leżał u mnie ten komiks, oj długo. W końcu się doczekał. Niepotrzebnie. Nie czytałem dwóch poprzednich tomów, ale łyknąłem ten finał trylogii i sprawa wygląda mniej więcej tak: fabuła jest skrajnie prosta, z naciąganym, kiepskim głównym złym w postaci organizacji Sparta (hakerzy w hełmach spartańskich, super, doprawdy), a wszystko to podane w pospieszny i nijaki sposób. I właśnie nijaki jest ten komiks. przeciętniak, jakich masa, z postaciami skrojonymi tak, że nie przypominają ani książkowych, ani serialowych (filmy, a zwłaszcza drugi z nich, przemilczę). No nic po co warto sięgnąć, chyba, że jesteście tak zagorzałymi fanami „Millennium”, że po prostu musicie.

 

Sparta przetrzymuje kolegów Lisbeth, więc ta stara się znaleźć sposób na ich ratunek. Ci zaś sami kombinują, jak ocalić tyłki, kiedy pojawia się okazja. Jednocześnie trwa wątek Mikaela, który zniknął i robi swoje, choć nie brakuje mu problemów, z jakimi będzie musiał zmierzyć się po powrocie. Losy wszystkich bohaterów – także tych niespodziewanych – przecinają się w ostatecznej walce, która skończyć się musi tragedią…

 

I kończy. Z jednej strony mam śmierć jednej z postaci i powinno to ruszać, ale nie rusza. Z drugiej mamy ten metatekstualny finał z Mikaelem, który powinien być głównym bohaterem, ale nie bryluje w tej opowieści i zagrywka ta bardzo słabo tu wypada. Miał być niby hołd dla pierwowzoru, dla powieści, dla ich autora, wyszło bardzo tanie zagranie, które nie przekonuje. Są opowieści, do których takie elementy idealnie pasują, ta niestety do nich nie należy, bo „Millennium” zawsze stało realizmem. No i właśnie na brak realizmu cierpi ten komiks.

 


W prozie Larssona królowały zagadki i polityka, tematy społeczne i fajne kreacje postaci, a wszystko to podlane było niezłym klimatem. Nie były to wybitne książki, ale czytało się je całkiem przyjemnie. Komiks tego nie ma. Twórcy próbują tu połączyć iście bondowskiego, albo wręcz pulpowego wroga, z politycznymi elementami, ale niewiele z tej polityki wychodzi. Tylko wątek z tym, że niewiele udało się osiągnąć na gruncie politycznym przez redakcję „Millennium” wypada nie najgorzej, ale zostaje pogrzebany pod banałem twierdzącym, że dobra i słuszna jest tylko jedna strona sceny politycznej, choć w rzeczywistości żadna nie ma nic dobrego.

 


Reszta to czysta akcja, która nie angażuje jednak i wydaje się niewyważona – tu za szybka, tam z chaosem, zawsze jednak prosta i niewymagająca. Jak cały ten komiks, który nawet szatę graficzną otrzymał zrobioną bardzo po macoszemu, z dużą dozą uproszczeń i pośpiechu, w którym ginie klimat, jakiego od „Millennium” się oczekuje. Szkoda. Ale już nawet amerykańskie komiksy adaptujące powieści, mimo rysowniczego chaosu i braku spójności, a także skrótowego traktowania wątków, wypadały o niebo lepiej. Tu wszystko jest niestety spartolone.

Komentarze