ANIMOWANE
ŚRÓDZIEMIE
Przez XX lat, sam już nie wiem ile, nie porywałem
się na odświeżenie sobie animowanego „Władcy pierścieni”. Obejrzałem go za
dzieciaka, nie podszedł, zmęczyłem go wtedy jakoś, ale nie kusiło mnie do
wracania. Tak samo, jak nie kusiło mnie potem do obejrzenia „Hobbita” i
„Powrotu króla”, chociaż czekały na półce z filmami parę lat. Ale się
doczekały, akurat mam fazę na fantasy, więc poleciały wieczorową porą, w
porcjach nie za dużych, żeby nie przedobrzyć. I weszły lepiej, niż przed laty,
nie jakoś super, bo jednak nie jest to kino na miarę Jacksona, ale fani śmiało
mogą obejrzeć.
„Hobbit” i „Władca Pierścieni”. Dwie opowieści w
zasadzie o tym samym. Oto czarodziej Gandalf zjawia się w Hobbitonie i angażuje
Hobbita (Bilbo w części pierwszej i jego krewnego, Frodo, w drugiej) na
wyprawę, która odmieni losy świata. Bilbo musi pomóc krasnoludom odzyskać ich
utracone dziedzictwo, Frodo zaś ma na celu zniszczenie potężnego pierścienia, a
co za tym idzie zła, które zaczęło się panoszyć na świecie.
„Hobbit” z 1977 roku to produkcja telewizyjna i
jako taką trzeba na nią patrzeć. Przeznaczony dla dzieci program stworzony
został, co ciekawe, przez japońskie studio Topcraft, które siedem lat później
zrealizowało kultowy już film „Nausicaä z Doliny Wiatru”, a potem przeistoczyło
się w doskonale wszystkim znane studio Ghibli. Po nich można się było
spodziewać zatem czegoś zdecydowanie więcej, a jednak „Hobbit” jest przeciętną opowieścią,
mocno cartoonową, mało tolkienowską w swym klimacie, zbyt bajkową i… No
właśnie, widać tu wpływy Disneya, całe to śpiewanie i tym podobne elementy.
Nawet jako dziecko nie znosiłem całego tego śpiewania i tańczenia w animacjach
i to się nie zmieniło, a tu jest tego naprawdę dużo. Co ciekawe jednak, widać
wyraźnie, jak mocno Jackson inspirował się tym filmem przy kręceniu swojego
„Hobbita” – nawet piosenka goblinów jest bardzo zbliżona. Tak czy inaczej
jednak, film ma pewien bajkowy urok, acz lepiej by to wypadło gdyby to był po prostu
jakiś tam film fantasy, a nie ekranizacja Tolkiena.
To samo studio zrealizowało potem też ciąg dalszy,
ale zanim ten powstał, w roku 1978 pojawił się film animowany „Władca Pierścieni”.
Tym razem była to produkcja amerykańsko-brytyjska, nie amerykańsko-japońska i
wbrew temu co można by sądzić, nie powstała jako kontynuacja „Hobbita”. Jej
reżyser, Ralph Bakshi, już od lat 50. próbował przekonać ludzi z Hollywood do
ekranizacji. Potem, kiedy już w końcu po latach udało mu się dopiąć swego, od
razu okazało się, że na nakręcenie trylogii nie ma szans, mogą powstać co
najwyżej dwa filmy – a na dodatek ten pierwszy musi wyjść, jako „Władca Pierścieni”,
a nie jako „Władca Pierścieni, część 1”, jak chciał twórca, bo przecież zdaniem
bossów, ludzie nie będą chcieli iść do kina na połówkowy film, lepiej więc
niech myślą, że idą na całą historię. W efekcie, kiedy film już się pojawił,
mimo sporych zysków, stał się rozczarowaniem, bo historia się urywała. Potem
zaczęły pojawiać się kolejne problemy, łącznie z kwestią praw (w końcu powstawał
też wtedy animowany „Powrót króla”, o czym zaraz) i poróżnieniem się reżysera z
producentami. W efekcie opowieść ta pozostała niedokończona, ale…
No właśnie, ten „Władca pierścieni” ma swój urok.
połączenie tradycyjnej animacji ze scenami zrealizowanymi rotoskopowo – czyli w
skrócie aktorzy zagrali przed kamerą, a potem ekipa to wszystko przerysowała na
animację. Ale efekt finalny jest ciekawy, sympatyczny i całkiem nastrojowy.
Widać tu pewne podobieństwa z „Hobbitem”, ale widać też więcej realizmu, lepsze
oddanie tolkienowskiej fantastyki, całkiem nieźle też przenosi epicką opowieść
na ekran – a przynajmniej jej cześć – i ma swój urok. A także całkiem poważny,
odpowiedni ton, którego brakowało „Hobbitowi”.
„Powrót króla” to jednak powrót do tych hobbitowych
wrażeń. Tym filmem twórcy kontynuują właśnie jego, a nie „Władcę pierścieni”.
Efekt jest osobliwy, bo z jednej strony rzecz na ekran przenosi końcówkę
książkowego „Władcy”, jakby chciała dopełnić film Bakshiego, a to co
wcześniejsze traktuje niemal jak streszczenie. Fabularnie jest więc dziwnie,
dziwne przekąski, cięcia, dopasowania. Poza tym to znów taka forma bardziej infantylna,
z dużą dozą śpiewania i bardziej pójściem w bajkę, niż w fantasy. Znów nie jest
źle, ale to taki przeciętniak, nic specjalnego, ma parę fajnych momentów, ale
jednak lepiej byłoby zobaczyć kontynuację „Władcy”. Choć z drugiej strony to
też jakieś dopełnienie opowieści i można tak traktować, jeśli przymknąć oko na
to i owo. W odróżnieniu od „Hobbita” jednak więcej tu klimatu, więcej
mroczniejszych momentów, ale i tak za mało tej magii Śródziemia.
Podsumowując, można, ale tylko jeśli jesteście
wielkimi fanami Tolkiena i chcecie zobaczyć, jak to kiedyś wyglądało i jak
kiedyś robiło się takie rzeczy. Ciekawostka bardziej niż coś, co naprawdę
warto. Choć też nie jest tak, że te trzy filmy to dla widza ból i zgrzytanie
zębami. Taki „Władca” wypada np. lepiej, niż współczesne „Wojny Rohirrimów”,
lepsze to też od „Pierścieni władzy”, choć nadal pozostawia wiele do życzenia.
Komentarze
Prześlij komentarz