WOJNA I
ŚMIERĆ
Drugi tom „Marthy Wshington”. No miałem obawy, bo
pierwsza część zawierała przede wszystkim tę główną opowieść o niej, to, co w
serii najlepsze, a na pewno najpiękniej zilustrowane. Drugi to zbiór różnych
historii tworzonych przez lata – od 1994 do 2007 roku – czasem dłuższych, czasem
krótszych, ale o dziwo rzecz trzyma dobry poziom. jest nieco słabsza od
poprzedniego tomu – dużo słabsza, jeśli chodzi o kolor – ale jednocześnie
satysfakcjonuje, choć tym razem więcej jest akcji, więcej stawiania na to, co
widowiskowe i epickie, więc i więcej jest walk, więcej wybuchów, a przede
wszystkim więcej tu pójścia w klasyczne SF: kosmos, dinozaury, inne rasy… Są
też nawiązania do innych komiksów Millera (w poprzednim mieliśmy puszczenie oka
do fanów „Hard Boiled”, ale dość subtelne, tu już na całego rzecz łączy się z „Big
Boyem i Rustym Robochłopcem”) i nie tylko. Jest więc nieco inaczej, jest mniej
przyziemnie, nieco też słabiej, ale nadal jest bardzo dobrze i nadal warto.
Akcja zabiera nas do roku 2014. Trwa druga wojna
domowa w Ameryce, Martha Washington działa na froncie, jej bliscy zginęli, a
ona sama wie coraz mniej o tym, co się dzieje i o co w tym wszystkim w zasadzie
chodzi. Do tego wśród walczących szerzą się plotki o duchach, które widywane są
w miejscach walk. Poważnie ranna na froncie, oddana pod opiekę Naczelnego Chirurga,
którego sama zabiła, Martha znów będzie musiała zawalczyć o wszystko. I udać
się do samego centrum największe skażenia, by odkryć prawdę o tym, co się dzieje…
Na tym jednak nie koniec, bo kolejne misje rzucą ją
w podróż poza Ziemię. Tam czeka na nią konfrontacja ze zbuntowaną sztuczną inteligencją,
kolejna walka o własną tożsamość, ale i odkrycie tajemnic wszechświata.
Imponujące, jak na dziewczynę z dzielnicy biedoty,
która nie miała przed sobą żadnej przyszłości. Miller i Gibbons tę serię
tworzyli przez siedemnaście lat, ale do końca zdołali zachować dobry poziom,
choć wcale nie musiało tak być, bo sam finał, wydany już w roku 2007, na dodatek
po dekadzie przerwy, pochodzi z okresu, kiedy Miller nie tylko robił coraz
mniej i odchodził od komiksu, na rzecz kina, ale i coraz bardziej zawodził („DK2”).
A jednak z Marthą się udało. Większość tego tomu to jednak rzeczy z lat 1994-1997,
przesycone bardziej, niż dotychczas, inspiracjami czerpanymi ze wszystkich
stron. Miller pierwszą z miniserii, „Martha Washington idzie na wojnę” napisał
pod wpływem powieści „Atlas zbuntowany” i to mocno czuć (swoją drogą w komiksie
nazwisko autorki błędnie pisane jest jako Ann Raynd, zamiast Ayn Rand). Ale jednocześnie
Miller wypełnia to wszystko elementami typowymi dla siebie, nadal więc mamy
telepatów (z miejsca kojarzy się to z „Akirą”), mamy odniesienia do samurajów i
kodeksu, mamy mangowe elementy (nie powiecie mi, że Harmony nie przypomina Wam
konceptu Zalem z „Battle Angel Alita”) etc. Potem wszystko to zaczyna iść w
jeszcze innym kierunku, czerpiąc z klasyki SF, powieści Clarke’a i jemu
podobnych gigantów gatunku, a nawet puszcza oko do czytelników „Silver Surfera”.
I, o dziwo, fajnie to wypada. Może dlatego, że ja taką oldschoolowy fantastykę
lubię?
Czasem, owszem, szkoda jest, że zniknął gdzieś ten
bardziej przyziemny element, że komiks dogonił czasy przyszłości, o których
opowiadał i przeszedł przemianę w coś bardziej nowoczesnego i dynamicznego. Coś,
co wyprzedzi czasy – przynajmniej te dogonione. Fabularnie jest jednak dobrze,
dynamika w wykonaniu Millera ma swój urok, snute przez niego wojenne epizody
kojarzą się nieco z tymi, jakie oferować potrafił nam Ennis – tu i tam jest
brutalnie, jest satyrycznie, jest z napiętnowaniem polityki i bezsensu wojny,
ale jest też i z pewnym patosem, wartościami. Czyta się to dobrze (chociaż, od
strony technicznej, w drugiej miniserii specyficzne wypełnianie dymków tekstem
bywa męczące – duża czcionka, brak przestrzeni etc.), są emocje, jest też nad
czym się pochylić. No i całość jest przy okazji rzeczą zamkniętą, opowiedzianą
od wyraźnego początku do równie wyraźnego końca, więc niczego więcej tu nie
trzeba.
Szkoda tylko, że graficznie rzecz jest rozdarta. Bo
rysunki Gibbonsa są dobre, jak zawsze, czysta kreska, dynamika, niezły klimat
(plus ostatni zeszyt drugiej miniserii to rzecz pod wpływem „300” Millera narysowana
na rozkładówkach, dzięki czemu zyskuje jeszcze więcej widowiskowości), ale
kolor… No jeszcze tam, gdzie komputerowych fajerwerków nie ma zbyt wiele wypada to nieźle, choć o
kilka poziomów gorzej, niż ręcznie malowane plansze w poprzednim tomie, ale
tam, gdzie kolorysta dodaje komputerowo drzewa, desenie i tym podobne efekty,
wali to po oczach bezdusznością, sztucznością i po prostu kiepścizną. A jest
tego dużo. Szkoda. Na szczęście da się jeszcze przymknąć na to oko i cieszyć
się całą opowieścią. A jest czym. Podobnie zresztą, jak wydaniem, bo w dwóch
tomach mamy nie tylko wszystkie komiksy o Marcie, ale i masę dodatków: szkice, czarnobiałe
wersje niektórych historii, niewykorzystane albo wykorzystane materiały czy
grafiki promocyjne, drukowane choćby na torbach czy koszulkach (Martha razem z Marvem
z Sin City, fragmenty „Do piekła i z powrotem”, gdzie się pojawiła czy grafiki
zbierające wszystkich bohaterów z magazynu, w którym się pojawiała – jest więc
obok Hellboya – mamy tu nawet grafikę Mignoli – czy Aliena). Jest też sporo
tekstów zza kulis – Miller mało się tu udziela, większość słów od niego (jeśli
nie wszystkie) pochodzi ze starych wydań, resztę dopisał Gibbons na potrzeby
omnibusa i przedruk tego wszystkiego mamy tutaj, co fajnie pokazuje nam proces twórczy
i zmiany zachodzące w samej opowieści. A no i mamy też trochę o samych twórcach.
Jak poprzedni tom, tak i ten to rzecz warta uwagi. Niekoniecznie
jednak, jak już pisałem przy okazji poprzedniego tomu, w tej cenie, jaką
mieliśmy na premierę (jeśli internetowe przeliczniki wartości pieniądza się nie
mylą, to dziś za te 2 tomy musielibyśmy zapłacić ok 380 zł…). Przydałoby się
więc wznowienie, w normalnej cenie, w jednym tomie. Czy będzie? Wątpię, nie
jest to najsłynniejsze dzieło Millera, ale jednocześnie to wciąż jeden z jego
najlepszych komiksów. z fajnie nakreśloną bohaterką, dobrze pokazaną wielką
polityką, dla której człowiek się nie liczy i z bardzo ładnie oddanym klasyce
SF hołdem. Mnie to kupuje.



Komentarze
Prześlij komentarz